Kochani!
To chyba najdłuższy tekst Dramione, jaki napisałam. Powstawał od początku lipca i w końcu skończyłam. Całe 24 strony. Nie chciałam dzielić tego na części, więc wstawiam całość, jako mało przekupstwo. Zaraz zaczyna się szkoła i będę musiała nieco bardziej skupić się na nauce. Już wzięłam się za przygotowania do olimpiady, także z czasem krucho. Postaram się skończyć jeszcze miniaturkę Fremione, którą zaczęłam i opublikować ją w jak najbliższym możliwym terminie.
Jeśli ktoś ma pomysł, jak można by nazwać tę miniaturkę poniżej, proszę o propozycje. Sama nie wiem jaki nadać jej tytuł.
Tymczasem pozdrawiam Was gorąco i czekam na komentarze!
Edge
***
Starałem się myśleć, że była w tym jakaś wyższa racja. Że uratuję nie tylko siebie, lecz matkę. Że moja zmiana będzie inspiracją dla innych, stereotyp nareszcie zostanie przełamany i w świecie magii będzie można wybrać między dobrem a złem.
Przez wiele tygodni przed, jak i po wojnie twardo pozostawałem przy swoim. Mówiłem o tym, jak wojna i walka razem z Zakonem Feniksa mnie przewartościowały. Potrafiłem opowiadać godzinami te historie, które każdy chciał usłyszeć. Opowiadałem przebieg swojej ostatniej nocy w szeregach śmierciożerców. Kilkanaście razy zdawałem relację z bitwy o Hogwart oraz z dnia, w którym po raz pierwszy świadomie uratowałem człowieka.
Tak, to także przez jakiś czas dopisywałem do wyższych racji. Uratowałem kogoś, więc jednak tkwi we mnie cząstka dobra i warto było narażać swoje życie przez tak długi czas wśród ludzi, których nie znałem, wśród wrogów, bo przecież stron nie da się zmienić od tak i w praktyce wchodzisz w środowisko, którego szczerze nienawidzisz.
Sądziłem, że to odkupi moje winy, aż może tylko to gdzieś usłyszałem i chwyciłem się tego kurczowo, by dać sobie radę. Z perspektywy innych to wszystko było proste - wycofanie się z pomocy Czarnemu Panu, przejście na stronę dobra, osiedlenie się w gnieździe lojalności i uczciwej walki. Nie, nie należałem do tego świata. Byłem wyrzutkiem, obcym, który wtargnął niespodziewanie w obcą krainę i uparcie tam pozostawał. Przyzwyczajenie do grozy, śmierci i mroku. To dawało o sobie znać, gdy pragnąłem być sam, przy zamkniętych drzwiach, odcięty od domu absurdalnie pełnego uczuć, mimo trwającej okrutnej wojny. Tyle lat patrzyłem na zło z perspektywy codzienności, że to, co powinno być normalne i ludzkie, dla mnie stawało się wypaczone.
Przesiadywałem w salonie Nory, obserwując, jak inni dźwigają swoje własne ciężary. Każdego dnia problemy były inne i równie groźne, ale nieprzerwanie to ja byłem tym, którego podobno wojna dotykała najmniej. Przecież według innych uciekłem w momencie kulminacyjnym, uratowałem się, kiedy zrobiło się gorąco, znajdując bezpieczną kryjówkę, lepiąc się na siłę do świata, do którego nie należałem.
Nie chcę użalać się i stwierdzać, że moja rola w wojnie była tą najcięższą. Nie mam tego na myśli. Inni tracili o wiele więcej niż ja i codziennie byłem świadkiem tych małych lub większych klęsk, kiedy sam nie chciałem zauważać swoich. Któregoś dnia ktoś zginął na akcji. Innym razem spłonął czyjś rodzinny dom. Ktoś zaginął bez śladu. Takie wydarzenia były na porządku dziennym, ale za każdym razem patrzyłem na twarz osoby, którą najmocniej to dotykało i zastanawiałem się, jak długo to jeszcze potrwa. Jak długo będę musiał siedzieć na zapadniętej kanapie i patrzeć na czyjeś ukrywane łzy? Jak długo będę wysłuchiwać, jak ktoś krzyczy, budząc się z koszmarów tuż za ścianą?
Często chciałem widzieć oczami kogoś innego, by dowiedzieć się, jak ja sam wyglądam i jak się zachowuję, gdy nadchodzą złe wiadomości, a mały bezpieczny światek zaczyna się kruszyć.
Wydaje mi się, że byłem bezduszny, brakowało mi tej odrobiny empatii, by wtłoczyć samego siebie w tę nową rzeczywistość.
Pamiętam, jak którejś nocy ponownie obudził mnie krzyk. Nie ustawał na tyle długo, że w końcu podniosłem się z łóżka. Oświetlając sobie drogę przy pomocy zaklęcia, ruszyłem do sąsiedniego pokoju. Dziewczyna leżała na podłodze obok materaca, rzucała się na boki, jedną z dłoni przyciskając do ramienia. Stałem w progu przez dłuższą chwilę, beznamiętnie obserwując i słuchając. Dopiero gdy umilkła, zdałem sobie sprawę, że już po wszystkim. Para oczu lśniących od łez wpatrywała się we mnie znad krawędzi koca, jakby zwinięte w kłębek ciało należało do spłoszonego zwierzęcia.
Powinienem był zareagować inaczej, chociażby się odezwać, ale jak być pomocnym, kiedy głosem można przypomnieć najgorsze chwile. Byłem jak tykająca bomba. Chodziłem po tamtym domu, wzbudzając w ludziach skrywane pokłady przerażenia. Nigdy mi tego nie powiedzieli, może nawet nie byli tego świadomi, ale byłem sługą Czarnego Pana, musiałem łączyć skojarzenia i przyciągać niepokój.
Zdaje się, że najmocniej działało to właśnie w jej przypadku. Kiedy byliśmy sami, trzymała się z daleka. Nie potrafiła podać mi bezpośrednio żadnej rzeczy, a tym bardziej dotknąć mnie czy trenować ze mną w ogrodzie, kiedy nadchodził czas wieczornych treningów. Czekała, aż wejdę na piętro, po czym sama wychodziła zza zakrętu i korzystała ze schodów. Często widziałem, jak obserwowała mnie podczas posiłków, by w odpowiednim momencie wstać i odnieść naczynia. Byle tylko mnie nie napotkać.
Nie miałem jej tego za złe. Z początku także nie miałem ochoty jej widywać i przez pierwsze dni pobytu w Norze była moim głównym niedojrzałym zmartwieniem. Przecież nienawiść nie wyparowuje w sekundzie, więc sama świadomość przebywania z nią pod jednym dachem napawała mnie wstrętem i czymś na kształt wstydu. Starałem się jednak walczyć z każdym przejawem swoich burzliwych uczuć, byle tylko nie zrazić do siebie tych, którzy decydowali o moim losie. To nie ja podejmowałem tutaj decyzje. Snape, Lupin i Weasley stawiali warunki i jeśli chciałem zostać, musiałem zachowywać się chociaż przyzwoicie. Robiłem swoje, naiwnie wierząc w odkupienie, którego w głębi duszy nawet nie pragnąłem.
Po zwycięstwie Potter'a stałem się elementem wiecznie drżącej i niestabilnej układanki. Ministerwo Magii długo trzymało mnie przy sobie, przesłuchaniom nie było końca, a głównie pytano mnie o nią, czy naprawdę uratowałem jej życie. Odpowiadałem zgodnie z prawdą, za każdym razem doznając wewnętrznego szoku, że to ja, Draco Malfoy, to zrobiłem. W końcu to nie była przemyślana decyzja, a odruch, który niekontrolowanie pojawił się w szale bitwy. Przed nią wszystko dokładnie analizowałem i starałem się nigdy nie postępować pochopnie, ale kiedy wokół ciebie toczy się walka, nie ma czasu na myśli. Robisz to, co akurat podpowiada ci ciało i umysł.
Z każdym dniem tamte wydarzenia zacierały się i traciły kształt, ale pamiętam moment, w którym stanąłem naprzeciw niej. Jeden ze śmierciożerców, z którym nie raz miałem okazję współpracować za starych czasów, trzymał na jej gardle różdżkę. W okolicach serca miała przyłożony sztylet. Na wszelki wypadek. Patrzyła na mnie tymi samymi szklanymi oczami, lecz tym razem nie były pełne łez, a woli życia i walki. Pałała z niej złość, chęć mordu, której nie potrafiła powstrzymać. Może i Zakon Feniksa w swoich głównych założeniach nie był okrutny, ale ona miała w sobie ten żal za wszystko i wszystkich. Brała do siebie każdą śmierć przyjaciela, chowała urazę, kumulując ją w tym swoim naiwnie dobrym sercu. Kiedy ktoś zagroził jej życiu, chciała zabijać. Nie prosiła mnie o pomoc, a nawet mógłbym stwierdzić, że rzucała mi wyzwanie. W ostatniej sekundzie, kiedy sztylet mocniej wbił się w jej pierś, uśmiechnęła się kątem ust, prawie pogardliwie. Zabiłem śmierciożercę bez mrugnięcia okiem, darując jej życie. Nie podziękowała, nawet nie skinęła do mnie głową.
Zobaczyłem ją dopiero kilka dni później, w domu przy Grimmauld Place, kiedy wróciła razem z Ginny po bezpiecznym odeskortowaniu kilku członków zakonu do Nory. Weszła do salonu, gdzie Molly właśnie opatrywała moje rany. Leżałem na stole, z rękami pod głową, czując wżerające się w moje ciało zaklęcia czyszczące i dezynfekujące.
- Zostaw, Molly. Dokończę - powiedziała zachrypniętym i zniszczonym od kurzu głosem, zabierając pani Weasley różdżkę i miskę z wodą. Leżałem nieruchomo, starając się nie oddychać, gdy moczyła opatrunki w ziołach. Wyglądała na zmęczoną i niewyspaną. Jednym słowem, wyglądała koszmarnie. Pod uchem, na skroni, ramieniu i dłoniach miała już lekko zagojone rany. Włosy związała w ciasny kucyk, kurz i pył jeszcze tkwiły pomiędzy posklejanymi pasmami, tak że wyglądały na siwe. W milczeniu zajęła się moim bokiem, gdzie rany były najgłębsze.
Mogłem ją wtedy pogrążyć, zacząć szydzić z tego, że właśnie ode mnie dostała pomoc. Mogłem powiedzieć jej, że oczekuję podziękowań i jej zachowanie zakrawało o egoizm. Mogłem zwrócić uwagę na to, jak jej zmęczone ciało śmierdziało krwią i potem. Mogłem zrównać ją z ziemią, ale leżałem w milczeniu, pozwalając jej się uleczać.
- No dalej, powiedz coś - wyszeptała po dłuższej chwili, powolnymi ruchami wymywając zaschniętą krew z każdego zadrapania. Była nadzwyczaj delikatna, mimo że czas nie był teraz jej sprzymierzeńcem i wiedziałem, że ledwie trzyma się na nogach.
- Co?
- Dałam się podejść. Prawie zginęłam - przyznała niemal wesoło, jakby udając sposób, w jaki ja mógłbym to powiedzieć.
- Ale żyjesz.
Wpatrywała się w moją twarz, swoją pozostawiając kompletnie bez wyrazu, po czym przytknęła opatrunek do mojego czoła, tuż na lewą brwią. Stała tak, z wyciągniętą ręką i gdyby nie te zaszklone zwierzęce oczy, mogłaby wyglądać na czułą.
Później znów starała się do mnie nie zbliżać, chociaż nie pokazywała tego tak ostentacyjnie, jak do ostatecznej bitwy. Przebywanie ze mną sam na sam nadal traktowała niczym karę, ale znosiła to i wydawało mi się, że czuła się w ten sposób bezpieczniej, niż dotąd. Moja droga do wolności jeszcze nie stała otworem, dlatego nadal przebywałem wśród Zakonu. Ona mogła się wynieść, uciec do innej siedziby Feniksa, ale nie zrobiła tego. Codziennie czekała w salonie razem z innymi, kiedy wracałem z przesłuchań. Chociaż się nie odzywała, sama jej obecność była pewnym rodzajem akceptacji.
Była przy Grimmauld Place także w dniu ostatecznej decyzji sądu. Kiedy stanąłem na progu kuchni tamtego wieczora, zmęczony długą rozprawą i odczytaniem aktu uniewinnienia, liczyłem na jakieś nowe uczucie. To miało być spełnienie tej wyższej racji. Uratowałem siebie, przy tym pomagając innym, ułatwiłem drogę do pokonania Voldemorta, darowałem życie komuś, kogo nienawidziłem. Miałem być nareszcie wolny, ale wchodząc do domu, nie zauważyłem żadnej różnicy. Zakon patrzył na mnie tak samo chłodno i z dystansem, co na początku. Uśmiechali się, ale był to ten sam wymuszony wyraz. Teraz nie byłem im już potrzebny.
Chociaż wychodząc z Ministerstwa Magii jeszcze nie miałem określonego planu, nagle stało się oczywiste, że muszę jak najszybciej zniknąć. Wszedłem na górę, by zabrać swoje rzeczy, kilka drobiazgów, które należały do mojej matki, nieliczne pozostałości po czasach szkoły, zdjęcia i sweter od Molly, który uszyła dla mnie na Boże Narodzenie z czystej grzeczności.
- Dokąd pójdziesz? - spytała, wchodząc do pokoju niemal bezszelestnie.
- Nie wiem - odparłem zgodnie z prawdą. W głowie miałem kompletny mętlik i perspektywa najbliższych dni była dla mnie równie niewyraźna, co przyszłość w ogóle. Miałem czystą kartę, przynajmniej w teorii. Musiałem znaleźć nową drogę, nowy dom, pracę. Nowy start z przeszkodami, bo z pewnością nie miało być łatwo i sielsko.
- Powinieneś zostać.
- Minął już czas, w którym Zakon dyktował mi, co powinienem robić.
Byłem bezczelny i wiedziałem to już w momencie, w którym otworzyłem usta, ale nie potrafiłem inaczej. Nie zmieniłem się, nie było takiej możliwości, a ona nie była głupia i okłamywanie jej byłoby bezsensowne.
- To moje zdanie, nie ich - odpowiedziała, pierwszy raz stawiając siebie ponad nimi, ponad tym niesieniem dobra i wspólnymi celami.
- Muszę zniknąć - wrzuciłem do torby kilka książek ze szkolnego kufra, na samo dno chowając najnowszy numer Proroka Codziennego. Miałem nadzieję, że gazeta przyniesie mi jakąś alternatywę. Po opuszczeniu Grimmauld Place byłem zdany tylko na siebie, a ostatnie tygodnie wytrąciły mnie zupełnie z magicznego świata. Potrzebowałem informacji, kontaktów, nowego bezpiecznego kierunku, bo zakończona wojna nie do końca zapewniała pokój. Przed Zakonem było jeszcze wiele ciężkiej pracy, wyłapywanie popleczników Czarnego Pana, pozbywanie się skutków bitew, odbudowa, pogrzeby.
Minąłem Granger w drzwiach, kierując się do kuchni. Uścisnąłem po kolei każdą dłoń. Pozwolili mi odejść w milczeniu, wiedzieli, że nie ma słów, w których mógłbym im podziękować. Arthur poklepał mnie po ramieniu, Molly wcisnęła ukradkiem coś do jedzenia do mojej na wpół otwartej torby, a Arthur odprowadził mnie do korytarza, prosząc o listy, by wiedzieli, że jestem bezpieczny. Obiecałem pisać.
- Zaczekaj - Granger zawołała za mną, kiedy trzymałem już dłoń na klamce. Westchnąłem, odwracając się na pięcie. Chciałem już wyjść, zapomnieć, że kiedykolwiek miałem coś wspólnego z takim światem. Nie miałem zamiaru wracać do czarnej magii, ale do ratowania ludzi także mnie nie ciągnęło. Pragnąłem to wszystko wyważyć, znaleźć środek i robić coś, czego nie robiłem do tej pory. Im szybsze pożegnanie, tym szybsze uleczenie.
- Co?
- Gdybyś miał kłopoty...
Przestąpiła z nogi na nogę, jakby wstydziła się tej rzeczywiście żenującej rozmowy.
- Poradzę sobie - odparłem, poprawiając uchwyt na torbie i szykując się do odwrotu. Wzrok Granger błądził dłuższą chwilę w okolicy podłogi. Sądziłem, że za moment będę mógł wyjść, nie wysłuchując tej tyrady, na którą się zanosiło.
- Harry mógłby pomóc... - zaczęła, ale najwidoczniej to, co chciała powiedzieć brzmiało zupełnie inaczej, niż planowała. Pokręciła energicznie głową i cofnęła się o krok. Miałem ochotę ją zostawić.
- Nie potrzebuję pomocy. Tym bardziej od Pottera. A ty? Po co mnie zatrzymujesz?
- Ja...
- Granger, nie mam na to czasu. Na to twoje ratowanie ludzkości - mruknąłem, z irytacją pocierając grzbiet nosa i zastanawiając się, czy jestem w stanie rzucić na stojącą przede mną czarownicę jakieś mało groźne zaklęcie, by dała sobie spokój. Po chwili stwierdziłem, że nie mam siły. Energia wyparowała razem z adrenaliną, którą czułem podczas odczytywania aktu uniewinnienia.
Właściwie do ostatniej chwili, siedząc na środku sali Winzengamotu, nie opuszczało mnie przeczucie klęski. Jakaś zniszczona część mnie wciąż kurczowo trzymała się wersji, w której pozostanę zbrodniarzem, trafię do Azkabanu i już nigdy nie zobaczę świata. Gdybym samodzielnie podejmował decyzję o wymiarze kary, całe moje życie potoczyłoby się inaczej, ale w przeciwieństwie do mnie, większość ludzi ślepo wierzy w siłę dobra. Śmierć Voldemorta była tego dowodem, chociaż nikt nie wspominał o tym, że już raz Czarnemu Panu udało się powrócić zza grobu.
- Po prostu uważaj - odpowiedziała, chociaż brzmiało to na tyle mało szczerze, że natychmiast zostało puszczone mimo uszu. Pokręciłem głową, westchnąłem i odwróciłem się od Granger na dobre.
- Żegnaj. Mam nadzieję, że nie będziesz miała okazji nigdy więcej mnie widzieć.
Naprawdę wierzyłem w to, że już jej nie zobaczę. Że nie zobaczę nikogo z nich.
***
Nie przywiązywałem się do rzeczy, ani do osób. Nie zostawiałem za sobą niczego, za czym mógłbym kiedyś zatęsknić. Prawdopodobnie dlatego po kilku latach zacząłem odczuwać bezdenną pustkę i kompletny bezsens. Pewnie to wszystko było powodem moich koszmarów, wiecznie podkrążonych oczu i niekończących się problemów ze zdrowiem, które już podupadało podczas wojny. Sądzę, że zrobiłem to sobie sam i to jest najlepsza świadomość, bo nareszcie odpowiadałem całkowicie za siebie, jednocześnie nie krzywdząc innych, nie angażując się w coś, co od początku skazane było na niepowodzenie.
To było względnie bezpieczne i wolałem łudzić się, że tak będzie dobrze, póki któregoś dnia nie będę gotowy na więcej.
Przez dziesięć lat nie zobaczyłem żadnej znajomej twarzy. Dbałem o to, by nie przebywać tam, gdzie na takie spotkania mógłbym być narażony. Tak jak obiecałem, a obietnic zawsze dotrzymuję, pisałem listy do Arthura Weasleya. Przez pierwszy rok. Później także to przestało mieć sens, więc cała korespondencja została spalona i zapomniana.
Z każdym rokiem oddalałem się od magii na tyle, że kiedy przyszła dziesiąta rocznica Drugiej Bitwy o Hogwart, nie miałem już w ręku Proroka Codziennego od dobrych dwóch lat, a moja różdżka leżała bezpiecznie schowana w mugolskim sejfie. Takie życie było spokojniejsze i jak gdyby pozbawione wspomnień, bardziej płaskie i lekkie. Nauczyłem się używać tych wszystkich sprzętów, o których jeszcze na Grimmauld Place opowiadał Weasley. Znalazłem pracę i względnie wygodne mieszkanie.
Było stabilnie, aż do tamtego sierpnia, kiedy do mojego okna na trzecim piętrze zapukała sowa. Pierwsza od kilku lat, prawdziwa i zmęczona długim lotem, sowa. Długo siedziała na parapecie zanim otworzyłem okno i pozwoliłem jej wlecieć do środka. Czytając dostarczony list, zastanawiałem się, jak daleko musiałbym uciec, by mnie to ominęło.
Chociaż powinienem natychmiast zniszczyć wiadomość i po prostu zapomnieć, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że takiej okazji nie będzie już nigdy. Prawdopodobnie dostałem ostatnią szansę. Od kogoś, kto jeszcze pamiętał. Z jednej strony byłem już tak odcięty od magii, że powrót napawał mnie obrzydzeniem. Z drugiej, chciałem przekonać się, jak to będzie.
Nie chcąc utracić tej długoletniej kwarantanny, wybrałem mugolskie środki transportu. Już w samolocie robiło mi się niedobrze na myśl o tym, co robię. Kiedy stanąłem na lotnisku na obrzeżach Londynu, byłem już niemal pewien, że popełniłem błąd. Później było już tylko gorzej, a ostatecznie spóźniłem się na całą uroczystość, nie mogąc odnaleźć adresu w mugolskiej nawigacji samochodowej.
Dom był oczywiście zaczarowany, co od razu rzucało się w oczy, dzięki temu w jakich warunkach żyłem do tej pory. Rezydencja wręcz biła blaskiem zaklęć, a ogród przybierał kształty, jakich nigdy nie osiągnąłby mugolski ogrodnik. Skrzaty domowe grzecznie poprowadziły mnie przez labirynt korytarzy, który kojarzył mi się boleśnie z Malfoy Manor. Nikt nie zapytał o moje nazwisko, a właściwie nikt mnie nie rozpoznał.
Ceremonia odbywała się na dworze, pod ogromnym namiotem, z którego dochodził głos magicznego urzędnika. Stanąłem przy wejściu, starając się pozostać niezauważonym - nie tylko ze względu na spóźnienie, ale także na sam fakt tego, jak niepoprawna była moja obecność. Goście byli pousadzani w rzędach krzeseł, a para młoda stała na końcu namiotu, pod łukiem z kwiatów, nad którym unosiły się, znów zaczarowane, lśniące motyle. Na szczęście wszyscy byli wpatrzeni przed siebie, w błogiej nieświadomości, dzięki której mogłem ocenić sytuację.
Gdyby nie list, który otrzymałem zaledwie tydzień wcześniej, mógłbym pomylić pana młodego z każdym innym człowiekiem. Dziesięć lat zmieniło go na tyle, by chociaż wizualnie stał się kimś obcym.
- Czy ty, Blaise, bierzesz sobie tę kobietę za żonę i...
Pani Zabini siedziała w pierwszym rzędzie, a ruch jej nadgarstka wskazywał na to, że teatralnie ociera łzy. Obok niej siedział ktoś, kogo nie poznawałem, prawdopodobnie jej kolejny mąż. Po drugiej stronie miejsca zajmowali rodzice panny młodej, których nie mógłbym pomylić z nikim innym. Rząd dalej zauważyłem jej rodzeństwo i z ukłuciem serca odliczyłem jedną osobę.
- Czy ty, Ginewro...
Podobno spotkali się w Ministerstwie Magii, gdzie Blaise pracował jako szef Biura Aurorów, a Ginny jako sekretarka Ministra. Dowiedziałem się wszystkiego z listu, który sam w sobie był przypomnieniem, jaki byłem i czego się po mnie spodziewano, gdy już opuściłem Londyn. Mój przyjaciel po dziesięciu latach tłumaczył mi wybór swojej narzeczonej, z którą miał spędzić resztę życia.
Gdybym dowiedział się o tym przed odejściem, pewnie zareagowałbym inaczej, ale teraz nie obchodziły mnie czyjeś wybory. Sam podjąłem kilka decyzji, z których nie byłem dumny i nie zgadzałem się wtedy z oceną innych. Teraz dawałem wolną rękę tym szukającym szczęścia, mającym odwagę jeszcze cokolwiek zmieniać.
Kiedy ślub dobiegł końca, nadszedł czas na życzenia. Rozpętał się chaos, a mnóstwo znanych mi osób nagle wstało ze swoich miejsc, klaszcząc i wiwatując na cześć nowożeńców. Ron wziął z rąk Lavender Brown, teraz już prawdopodobnie Weasley, swoje małe dziecko. George odwrócił się z uśmiechem do Charlie'ego, któremu praca ze smokami jeszcze mocniej naznaczyła twarz. Śmiali się z czegoś, co okazało się być dzieckiem Ron'a, tłukącym pięściami rudą głowę ojca. Percy trzymał się na uboczu z kobietą, której nie kojarzyłem. Wokół Bill'a kręciła się dwójka dzieci, a Fleur wspierała się na jego ramieniu. Dłuższy czas szukałem Potter'a. Stał niedaleko grupy, w którą zbili się Weasley'owie i rozmawiał z kimś, kto przypominał z daleka Lunę Lovegood trzymającą za rękę Neville'a Longbottom'a.
Kolejka, która ustawiła się do młodej pary malała z każdą sekundą, a goście wychodzili bocznymi drzwiami, nawet nie patrząc w moją stronę. Dopiero po dłuższej chwili ktoś zmylił drogę i znalazł się na tyle blisko, by mnie zauważyć.
- Draco... - wyszeptał Arthur Weasley, przekraczając wszystkie bariery mojej prywatności i klepiąc mnie po męsku po plecach.
- Myślałem, że się nie zjawisz - dodał, wyciągając mnie z namiotu. Zrobiło się nieco ciszej, a głosy gości dobiegały z dalszej części ogrodu, gdzie miało odbyć się przyjęcie. Piski mnóstwa dzieci, nawoływania rodziców i wznoszone toasty stawały mi gulą w gardle, a wszystkie twarze, które zobaczyłem przed chwilą przewijały mi się przed oczami, jak mugolskie filmy. Nawet ta cała radość była filmowa.
- Ja również - odparłem ochrypłym głosem, a z twarzy Arthura zniknął wesoły uśmiech, który do tej pory prawie wdzierał mi się w duszę i powodował zawroty głowy.
- Wszystko w porządku? Jak ci się żyje? Przestałeś pisać.
- Żyję z dala od Londynu.
- Miałem nadzieję, że nas odwiedzisz. Molly martwiła się, że...
- Przepraszam, panie Weasley. Chciałbym zobaczyć się z Blaise'em. Wszystko u mnie w porządku. Naprawdę. Porozmawiamy później - odparłem, dyplomatycznie wycofując się spod gradu pytań, których tak się obawiałem. Arthur tylko skinął głową, dając mi odejść.
W namiocie pozostało jeszcze kilka osób. Zebrałem w sobie całą odwagę i ruszyłem przed siebie, niemal sparaliżowany świadomością obecności całego tego towarzystwa za ścianą namiotu. Blaise dostrzegł mnie jako pierwszy i bez słowa wyszedł mi naprzeciw, wyciągając ramiona i walcząc ze łzami. Ginny dyskretnie poprosiła o wyjście ostatnią parę gości. Zostaliśmy we trójkę.
- Malfoy...
- Gratulacje, Blaise. Ginny, wyglądasz przepięknie.
Zdobyłem się na to powitanie, chociaż miałem ochotę uciekać. Cała ta otoczka radości i celebracji napawała mnie bólem i wstrętem. Każda kość bolała mnie od magii, która napierała na mnie, iskrzyła się wokół i biła od każdego czarodzieja, który był w pobliżu i prawdopodobnie nie chciał dziś oglądać kogoś takiego, jak ja. Chciałem już wrócić do wypożyczonego auta, zapiąć pasy i odjechać. Chciałem być już w domu.
- Dzięki, Malfoy - wyszeptała ruda, a jej policzki nabrały różowego koloru. Po raz pierwszy usłyszała jakikolwiek komplement z moich ust.
- Stary, wyglądasz...
- Staro - dokończyłem za przyjaciela, który tylko poklepał mnie po plecach i uśmiechnął się, jak za starych czasów. Coś niebezpiecznie ścisnęło się w moim żołądku.
- Cieszę się, że przyjechałeś. Myśleliśmy, że już nie chcesz znać nikogo z nas.
Milczałem, nie wiedząc, co takiego mógłbym odpowiedzieć. Mogłem być szczery i przyznać, że ten ślub to dla mnie tortury albo skłamać i grać zadowolonego, starzejącego się dzielnie i z godnością arystokratę, którym nie byłem. Dopiero Ginny zauważyła, jak niezręczna staje się sytuacja.
- Zostaniesz na przyjęciu? - spytała, uśmiechając się grzecznie. Miałem ochotę podziękować jej za spostrzegawczość.
- Chyba nie powinienem.
- Dlaczego?
Blaise zmarszczył brwi i nawet łokieć żony subtelnie utkwiony w jego żebrach nie odgonił tego wyrazu.
- Myślisz, że ktoś chce mnie tutaj widzieć? - odparłem, wpatrując się w czubki swoich butów - Przyjechałem tu dla ciebie. I powinienem już wracać.
- Nie możesz.
- Nie było mnie dziesięć lat, Blaise.
Czułem, jak coraz mocniej zaciskam zęby. Teraz byłem już całkowicie pewien, że to była zła decyzja. Nie powinienem tu być, nawet jeśli ktoś próbował wmówić mi coś innego. Wracała cała złość na ten magiczny świat, który nie działał tak, jak bym tego chciał.
- I co z tego? Jesteś moim gościem, jak oni wszyscy.
- Powinniście już iść na przyjęcie - odpowiedziałem, zauważając głowę Arthura Weasleya wystającą zza drzwi namiotu. Zniecierpliwieni goście czekali na parę młodą, którą zatrzymywałem.
- Już idziemy, tato - odezwała się Ginny i uśmiechnęła się uspokajająco, chociaż kąciki jej ust drżały w zdenerwowaniu.
- Mam cię tam zobaczyć, Malfoy! Bez żadnych sztuczek.
Blaise wymierzył we mnie palcem, po czym wziął żonę za rękę i poprowadził do wyjścia. Zostałem sam w ślubnym namiocie, słysząc, jak tłum wiwatuje na cześć nowożeńców.
Podjęcie decyzji zajęło mi kilka minut. Nie mogłem zostać i powinienem to wiedzieć jeszcze zanim wsiadłem na pokład samolotu. Idąc korytarzami domu, w którym kiedyś spędzałem wiele dni razem z najlepszym przyjacielem, żegnałem się z tym, co chciałem zostawić. Droga dłużyła się w nieskończoność, a im dalej się posuwałem, tym wyraźniejsza cisza mnie otaczała. Czułem się znów tak samo odosobniony i było mi z tym dobrze, a przynajmniej o wiele lepiej niż z tym, jak inni poukładali sobie życie, gdy mnie nie było.
- Malfoy?
Ktoś wypowiedział moje nazwisko z tak wyraźnym niedowierzaniem, że zatrzymałem się w pół kroku na podjeździe. Kluczyk od wypożyczonego samochodu prawie wypadł mi z dłoni.
- Nie udawaj, że mnie nie usłyszałeś.
Powinienem był odejść, wsiąść do auta i odjechać, ale znałem ten głos i mimowolnie zacząłem się zastanawiać dlaczego nie widziałem jego właścicielki w namiocie. Była tam cała rodzina Weasleyów, Potter, Pomyluna, Longbottom, nawet Cho Chang, a jednak bezwiednie jej nieobecność rzuciła się w oczy.
- Kopę lat, Granger.
Odwróciłem się, a żwir zachrzęścił mi pod stopami.
Hermiona stała na ostatnim stopniu schodów i w niczym nie przypominała czarownic, które widziałem w namiocie chwilę wcześniej. Włosy miała zaczesane w wysoki kucyk, jej sukienka była prosta i granatowa, jakby kupiona w mugolskim sklepie.
- Gdzie się wybierasz? - spytała, schodząc na podjazd i zbliżając się do mnie powolnym krokiem.
- Do domu - odpowiedziałem, poprawiając włosy, które opadały mi irytująco na czoło.
- Tak szybko?
Mierzyła mnie wzrokiem, jakby chciała odczytać historię ostatnich dziesięciu lat mojego życia. Nie mogła jednak wiedzieć, co robiłem, jak mieszkałem, pracowałem czy o czym myślałem.
- Nic tu po mnie - odparłem, cofając się do samochodu. Granger ze zmarszczonymi brwiami obserwowała mnie przy otwieraniu bagażnika.
- Od kiedy jeździsz samochodem?
- Zadajesz za dużo pytań - zbyłem ją, ściągając marynarkę i wrzucając ją bezceremonialnie na tylnie siedzenie. Podwijając rękawy koszuli zauważyłem, jak wzrok Granger przesuwa się na moje przedramię, gdzie wyblakły znak wciąż tkwił na swoim miejscu.
- Powinieneś zostać na weselu.
Stała uparcie w zasięgu mojego wzroku, jak tamtego wieczora na Grimmauld Place, gdy widzieliśmy się ostatnio. I znów mówiła mi, co takiego powinienem robić. Tym razem byłem jednak bogatszy o dziesięć lat doświadczeń i byłem w stu procentach przekonany, że wszelkie rady i sugestie nijak się mają do mojego sposobu funkcjonowania.
- Dlaczego ty nie jesteś na weselu, co? I gdzie twoja rodzina? Nie mów, że jeszcze nie masz męża, Granger - zaatakowałem, zatrzaskując bagażnik. Granger patrzyła na mnie z kamienną twarzą. Tylko sposób, w jaki złapała się za łokieć sprawił, że coś przestało grać. Zatrzymałem się przy samochodzie, z dłonią na klamce i obserwowałem, jak Hermiona Granger walczy sama ze sobą. Przez chwilę żałowałem, że nie mam ze sobą różdżki, gdyby nagle to milczenie przemieniło się w atak agresji.
- Jeśli chcesz zobaczyć moją rodzinę, musisz pójść na wesele - odezwała się w końcu, a jej głos lekko zadrżał.
- Widziałem wystarczająco.
- Jesteś sam, prawda? - spytała, przestępując z nogi na nogę. Prychnąłem pod nosem, opierając się jednym ramieniem o dach auta. Ta rozmowa coraz bardziej mnie bawiła.
- Nie potrzebuję nikogo.
- To Ginny namówiła go, żeby wysłał zaproszenie - rzuciła - Myśleliśmy, że się nie zjawisz.
- Dzięki, Granger. To właśnie chciałem usłyszeć.
Staliśmy naprzeciwko siebie, oddzieleni samochodem i właściwie żadne z nas nie chciało powiedzieć nic więcej. Oboje byliśmy źli i zdenerwowani, a rozmowa po tylu latach nie różniła się niczym od tych, które prowadziliśmy będąc nastolatkami.
Nagle coś trzasnęło i obok Granger zmaterializował się skrzat domowy. Ukłonił się tak nisko, że prawie dotknął nosem podjazdu.
- Przepraszam, że przerywam państwu. Panno Granger, szukają pani. Skrzatek musi zabrać panią na przyjęcie. Państwo Zabini... - odezwał się skrzekliwym głosem. Hermiona przeniosła na niego wzrok i uśmiechnęła się lekko. Jej poglądy na temat skrzatów najwyraźniej się nie zmieniły.
- Oczywiście. Już idę - odpowiedziała, rzucając mi smutne spojrzenie.
- Panicz Malfoy także jest proszony - dodał skrzat, kłaniając się w moją stronę.
- Powiedz państwu, że odjechałem - odparłem bez zastanowienia, otwierając drzwi samochodu. Byłem gotowy odjechać, ale widziałem, że Granger ma jeszcze coś do powiedzenia.
- Możesz już iść, Skrzatku. Zaraz przyjdę. Zabierz Johna z pokoju, dobrze? Do moich rodziców. Postaraj się go nie obudzić.
- Oczywiście, panno Granger. Skrzatek już znika.
- John? - spytałem, nie mogąc opanować ciekawości. Granger uśmiechnęła się pod nosem, jakby właśnie tego się spodziewała. Musiałem spuścić wzrok na kluczyki, by nie zauważyła, że naprawdę chcę wiedzieć.
- Bardzo chciał cię poznać. Idziesz?
- Muszę wracać - odparłem, chociaż to, jak się zachowywała sprawiało, że chciałem pójść. Z drugiej strony takie posunięcie mogło mnie wiele kosztować, a poznanie tajemnic Granger nie należało do moich celów.
- Po co tak właściwie przyjechałeś, Malfoy? Pokazać się i zniknąć?
Najpierw pokręciłem głową. Później z frustracją usiadłem w fotelu kierowcy i oparłem ramiona o kierownicę. Patrzyłem przed siebie, dopóki drzwi od strony pasażera się nie otworzyły.
- Słuchaj...
- Nie, Granger. Nie będziesz mnie przeprowadzać na stronę dobra - syknąłem, ze złością wpychając kluczyki do stacyjki. Została jeszcze kwestia pozbycia się Granger z mojego auta, co z perspektywy braku różdżki mogło być nieco problematyczne.
- To nie jest skomplikowane, Malfoy. Pójdziesz tam i nikt nawet nie zwróci uwagi. Ludzie zapominają, rozumiesz?
- Po co to robisz, co?
- Mam dług. Tak myślę - odparła, po czym z jej ust wyrwało się ciche westchnienie.
- Co?
Wpatrywałem się w nią, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie powiedziała. Najpierw machnęła lekceważąco ręką, ale im dłużej siedziałem ze wzrokiem wbitym w jej splecione dłonie, tym częściej otwierała usta, przygotowując się do odpowiedzi.
- Dowiesz się wszystkiego, gdy ze mną pójdziesz.
***
Wyszliśmy z namiotu wprost do ogrodu, w którym poustawiano okrągłe stoły i drewniany parkiet. Para młoda tańczyła wśród gości i z początku nikt nie zwrócił na nas uwagi. Luna Lovegood siedziała na trawie, a wokół niej biegało małe stadko dzieci. Większość z nich miała charakterystyczne rude czupryny. Przy jednym ze stolików siedzieli rodzice Hermiony, a tuż obok nich jeden z Weasleyów. Trzymał na kolanach małego chłopca, który wciąż się rozglądał, kręcąc się na wszystkie strony.
- Mamo!
Rzucił się w ramiona Granger chwilę po tym, jak nas zauważył. Miał jakieś cztery lata i buzię umazaną czekoladą, która płynęła w zaczarowanej fontannie tuż obok. Dziwnie małą dziecięcą marynarkę miał przewiązaną wokół pasa, jak sportową bluzę.
Dzieci od dawna wzbudzały we mnie mieszane uczucia. Widząc je zdawałem sobie sprawę, że w moim życiu coś poszło nie tak. Na weselu było ich mnóstwo i razem ze szczęśliwymi parami tworzyły obraz życia, którego nigdy nie powinienem mieć. Dlatego ten widok był bolesny i nieco rozczarowujący. Chciałem, by Granger przedstawiła mi swojego męża. By jej życie było równie poukładane, co każdego innego członka Zakonu Feniksa. Chociaż jeszcze nie wiedziałem wszystkiego, każda cząstka mojego ciała spodziewała się, co będzie dalej.
- Gdzie byłaś? - spytał mały, zarzucając rączki na szyję Granger. Brązowe loki opadały mu na oczy, gdy mówił.
- Na spacerze - odpowiedziała, uśmiechając się łagodnie. Wyglądała na szczęśliwą, chociaż jej spojrzenie nadal pozostawało smutne. Zacząłem bać się dalszej części tego dnia. Nie chciałem wiedzieć, co robiła Granger przez te ostatnie lata. Wolałem myśleć o tym, że beze mnie, po wygranej walce z Voldemortem, po tych strasznych czasach, oni wszyscy zasługiwali na coś dobrego.
Wzrok chłopca po chwili przeniósł się na mnie. Stałem tam, starając się nie poruszać. W końcu odwrócił głowę i zbliżył usta do ucha Hermiony. Mimo tego, że szeptał, usłyszałem jego słowa.
- Mamo, czy to jest wujek Draco?
Uniosłem brew, zastanawiając się skąd dzieciak zna moje imię i w jaki sposób mnie rozpoznał. Nie powinien wiedzieć kim jestem. Takich osób jak ja nie przedstawiało się własnemu dziecku, a przynajmniej tak mi się wydawało.
- Tak, kochanie.
Granger postawiła chłopca na trawie. Odchylił głowę, by na mnie spojrzeć, po czym dał mi znak ręką. Przyklęknąłem, gdy Granger bezgłośnie mnie poinstruowała. Czułem się spięty i kompletnie niegotowy na kontakt z tak małym człowiekiem, szczególnie, gdy był synem Hermiony.
- Muszę ci coś powiedzieć, wujku - powiedział, podchodząc tak blisko, by nikt nas nie usłyszał. Kiwnąłem głową, wciąż oniemiały od nadmiaru wrażeń.
- Dziękuję, że uratowałeś mamę - szepnął - Gdyby nie było jej, nie byłoby mnie.
Długo wpatrywałem się w umorusaną twarz dziecka, zanim dotarł do mnie sens jego słów. Był wybitnie inteligentny, jak na czterolatka, chociaż to akurat mnie nie dziwiło, bo dobrze znałem jego matkę. Uniosłem głowę, by na nią spojrzeć. Stała z dłonią przytkniętą do ust i łzami w oczach.
- Nie ma za co, John - odparłem ze ściśniętym gardłem. Chłopiec uśmiechnął się, odsłaniając braki w uzębieniu, po czym podszedł do matki i delikatnie pociągnął za brzeg jej sukienki.
- Nie płacz, mamo. Pójdę do wujka George'a, dobrze?
Granger tylko kiwnęła głową, po czym John odbiegł w podskokach prosto na kolana Weasley'a, który obserwował nas kątem oka.
Uniosłem się z kolan i spojrzałem na Granger, która stała wpatrzona w jeden punkt z mocno zaciśniętymi ustami.
- Gdzie jest jego ojciec? - spytałem, natychmiast żałując, że zadałem to pytanie.
- Nie żyje.
Długo nie wiedziałem, co powiedzieć. Tego się spodziewałem, a z drugiej strony do ostatniej chwili liczyłem, że się pomylę. Mogłem być okrutny dla Granger, gdy mieliśmy naście lat i mogłem szczerze jej nienawidzić, ale nigdy nie życzyłem jej czegoś takiego. Właściwie nigdy nie przypisywałem takiego scenariusza do jej zawsze idealnego życia. W moim wyobrażeniu miała wyjść za Weasleya, urodzić mu przynajmniej trójkę dzieci, pracować w Ministerstwie Magii na wysokim stanowisku. To, co miałem przed sobą nie przypominało w żaden sposób tej bajki.
- Przykro mi.
- Dzięki - wyszeptała, obejmując się ramionami. Nie miałem pojęcia, co jeszcze mógłbym zrobić. Dopiero Molly Weasley uratowała mnie z opresji. Pojawiła się niespodziewanie, ciągnąc za sobą niemal całą rodzinę.
- Draco! - wykrzyknęła, obejmując mnie mocno na powitanie. Pachniała słodkim ciastem i perfumami, tak jak dziesięć lat temu.
- Dzień dobry, pani Weasley - odparłem, chociaż moje gardło wciąż było niebezpiecznie zaciśnięte.
Później musiałem uścisnąć dłonie wszystkich Weasleyów, wysłuchać mnóstwa pytań, poznać małe dzieci, narzeczone i żony. Ron miał nieciekawą minę, ale karcący wzrok matki zmusił go, by wyciągnął do mnie rękę. To nie było spotkanie, o którym marzyłem, wsiadając do samolotu. Nie byłem przygotowany na żadne odpowiedzi ani na rozmowy z ludźmi, którzy powinni odwrócić się ode mnie, gdy tylko się pojawiłem. Stałem tam jednak, otoczony jedną wielką rodziną, a każde dosłyszane miłe słowo paraliżowało mnie i sprawiało, że nie mogłem niczego wykrztusić. Jako ostatni podszedł do mnie Potter i jako jedyny nie powiedział nawet zdania. Poklepał mnie tylko po ramieniu i wystarczyło to nam obojgu.
Wycofałem się do namiotu, wykończony i kompletnie zdewastowany. Siedząc na krześle starałem się odzyskać równowagę i siły, które wyparowały.
- I jak? Nie było tak źle?
Granger znalazła mnie pierwsza. Usiadła obok, wyciągając nogi i zrzucając obcasy. Na policzku miała czekoladowy ślad, zapewne za sprawą Johna. Wyglądała na równie zmęczoną, co ja.
- Okropnie - westchnąłem, opierając łokcie na kolanach.
- Nie chciałbyś zostać w Londynie?
- To chyba ponad moje siły - odparłem, a Granger roześmiała się cicho pod nosem.
- Wiesz, mi też się tak wydawało...
- Jak to? - spytałem, unosząc głowę. Granger uśmiechnęła się, jakby wróciły do niej jakieś wspomnienia.
- Wyjechałam z Anglii dwa lata po tobie, Malfoy. Odnalazłam rodziców, przywróciłam im pamięć. Żyliśmy jak dawniej. W końcu w Australii poznałam Alexa. Zginął, gdy John miał półtora roku. Później wróciłam do Londynu. Sama, z małym dzieckiem. Nie było łatwo. Wszystko zaczynałam od początku.
- Mały jest czarodziejem?
- Tak. Zaczęłam już zauważać pierwsze sygnały. Przesuwa niektóre rzeczy. Potrafi rozbić szklankę, gdy coś mu się nie podoba - odpowiedziała, uśmiechając się szeroko.
- Jest bardzo inteligentny - stwierdziłem, a Granger tylko skinęła głową. Wiedziałem już dlaczego tak wyglądała. Cała jej uwaga skupiała się na dziecku, dlatego sukienka czy fryzura schodziły na dalszy plan. Chciała być jak najlepszą matką i jednocześnie zastąpić chłopcu drugiego rodzica. To samo robiła moja matka i chociaż naprawdę nie chciałem porównywać tych dwóch kobiet, które stały po zupełnie innych stronach mojego życia, moje myśli same dryfowały tam, gdzie nie powinny.
- Opowiadałam mu o tobie. Byłeś na kilku zdjęciach Zakonu.
- Nie powinnaś.
- Wie, co jest dobre i złe, Malfoy. Zna wszystkich. Syriusza, Lupina, Tonks, Freda. Nawet Snape’a. Wie, jak wyglądali, co robili i jak walczyli. Dla niego byłeś małą legendą. W końcu nigdy cię nie widział.
Miałem ochotę się roześmiać, ale pamięć o Fredzie i reszcie osób, które zginęły, nie pozwalała mi tego zrobić. Poczułem się pusty i wyłączony, a jednocześnie ogarnął mnie wstyd. Od dawna nie wspominałem tych ludzi. Nawet to, że odsunąłem się od magii, dla której oni zginęli, było poniżające.
- Wiem, jak to usunąć – szepnęła, wyciągając rękę i dotykając znaku na moim przedramieniu. Jej zimne palce przesunęły się po nim delikatnie.
- Jest mi potrzebny.
- Po co?
- Przypomina – odparłem, a ona tylko się uśmiechnęła. Nie potrzebowała wyjaśnień.
- Może chciałbyś znów nas odwiedzić? We wrześniu ja i John mamy urodziny.
Odsunęła rękę i wsunęła stopy do butów. Kiedy siedziała tak blisko, widziałem każdy szczegół jej twarzy. Mieliśmy już prawie trzydzieści lat. Wokół jej oczu pojawiły się pierwsze subtelne zmarszczki, które starała się ukryć delikatnym makijażem.
- Naprawdę chcesz mojego towarzystwa?
- Chciałabym wiedzieć, co robiłeś przez te lata – odpowiedziała, wzruszając ramionami, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie – Teraz jesteś zupełnie nowym człowiekiem.
- Nie przesadzajmy.
***
Wróciłem do domu następnego dnia. Wciąż miałem na sobie spodnie od garnituru, a zamiast koszuli wyciągniętą koszulkę, w której zazwyczaj chodziłem po pracy. W mieszkaniu było cicho i pusto, co po raz pierwszy zauważyłem.
Rozpakowując się znalazłem kilka ruchomych zdjęć. John wepchnął mi je do kieszeni, gdy wsiadałem do samochodu. Granger robiła je podczas wesela magicznym aparatem. Na jednym był tylko John, z wciąż umazaną buzią i fasolkami wszystkich smaków w dłoni. Machał nogami w powietrzu i uśmiechał się do matki. Kolejne przedstawiało małego i mnie. Siedzieliśmy na trawie pod jednym z drzew. John pokazywał mi swoją kolekcję naklejek z zawodnikami quidditcha, którą wszędzie ze sobą zabierał. Następne zrobiłem ja. Granger stała w kadrze, plecami do aparatu. John trzymał się jej sukienki. Po chwili oboje się odwracali, zerkając w moją stronę.
Na początku miałem zamiar schować fotografie do sejfu, tam gdzie leżała już moja różdżka, ale w końcu zostawiłem je na wierzchu. Stały oparte o doniczki z przywiędłymi kwiatami i o puste filiżanki. Były jedynym magicznym elementem tego mieszkania, który akceptowałem.
Wciąż chodziłem do pracy, robiłem zakupy, starałem się sprzątać i od czasu do czasu nakarmić bezdomnego psa, który kręcił się po ulicy. Zdarzało mi się gdzieś wyjść albo spotkać ze znajomymi z firmy. Życie toczyło się normalnie, chociaż im bliżej września, tym mój wzrok częściej wędrował do zdjęć, a myśli ku Anglii. Od powrotu z wesela wiele razy rozważałem opcję powrotu, nawet jeśli nie miałem ku temu żadnych powodów. Tutaj miałem pracę i dom, a tam nie było niczego.
Dopiero teraz zauważałem, jak bardzo zakotwiczyłem się w jednym miejscu. Przywiązałem się do mieszkania, w którym prawie nie było mebli. Do pustych ścian, kilku starych talerzy, kubków i filiżanek. Lubiłem to małe okno w łazience, cieknący kran w kuchni i szumiące rynny. Z drugiej strony coraz częściej kusiło mnie, by otworzyć sejf, wyciągnąć różdżkę i spróbować magii. Nie potrzebowałem jej, ale wciąż tkwiła z tyłu mojej głowy.
Kiedy nadszedł wrzesień, pojawiła się sowa z zaproszeniem na podwójne urodziny. Długo czytałem tekst nakreślony zgrabnie przez Granger i koślawy podpis Johna. Nie było w tej wiadomości niczego, co mógłbym uznać za wyjątkowe. Granger jak zwykle była grzeczna i uprzejma, ale doskonale pamiętałem dzień, w którym spytała czy nie chciałbym się pojawić. Liczyła na to, że przyjadę.
Z koperty wypadła jeszcze jedna kartka, złożona kilka razy i lekko pobrudzona. Na wierzchu ktoś napisał atramentem – Od Johna. Tylko nie mów nic mamie. Tajemnica! Uśmiechnąłem się, rozkładając papier. Ktoś musiał pomóc małemu w napisaniu tej wiadomości, ale podpis był taki sam jak na zaproszeniu – koślawy i kolorowy.
Mama powiedziała, że nie mogę jeszcze dostać miotły. Mówi, że jestem za mały i muszę poczekać do pierwszego roku szkoły. Chciałem, żebyś wiedział.
John
P.S: Mama lubi kwiaty. I czekoladę. I książki.
Po raz pierwszy od bardzo dawna szczerze się roześmiałem i właściwie to było impulsem do tego, by wyciągnąć różdżkę z sejfu. Oswojenie się z nią zajęło mi kilka dni. Może i zapomniałem o magii, ale ona nie zapomniała o mnie. Udało mi się rzucić zaklęcie wyciszające, by nikt nie usłyszał moich małych eksperymentów, a którejś nocy teleportowałem się na klatkę schodową piętro niżej. Czułem się znowu jak nastolatek z pierwszą różdżką w dłoni.
Przed dziewiętnastym września zarezerwowałem bilety lotnicze i spakowałem walizkę. Chociaż sądziłem, że zawiedzie mnie pamięć, trafiłem bez problemu do Dziurawego Kotła i do odsuwającej się ściany na tyłach pub’u. Nawet jeśli ktoś mnie tam rozpoznał, słyszałem tylko szepty i czułem spojrzenia. Nikt nie podniósł się ani za mną nie zawołał, gdy wychodziłem na Pokątną. Tam przestałem się przejmować tym, że jestem kim jestem. Chłonąłem magiczny widok, zastanawiając się, jak mogłem o nim zapomnieć. Wokół kręciły się grupy czarodziei i czarownic, charakterystycznie ubranych, szepczących do siebie i przeglądających listy zakupów. Nad ulicą latały sowy, a metalowe szyldy sklepów skrzypiały na wietrze. Wracały do mnie wspomnienia z ostatnich dni wakacji, gdy razem z matką kupowaliśmy potrzebne książki i składniki eliksirów.
Kiedy w końcu udało mi się wybudzić z otępienia, skierowałem się do Gringotta. Tradycyjnie powitały mnie gobliny i dźwięk pieczęci odbijanych na pergaminie. Przy wejściu stało też kilku aurorów.
- Nazwisko, proszę – wyskrzeczał goblin, unosząc na mnie wzrok i poprawiając na krzywym nosie okulary połówki. Mógłbym przysiąc, że zadrżała mu ręka.
- Malfoy – odparłem, a wokół zapadła głęboka cisza. Wszystkie gobliny zatrzymały się przy pracy, jakby nagle zamieniły się w kamień. Czarodzieje czekający przy stanowiskach odwrócili głowy w poszukiwaniu osoby, która wypowiedziała to niemal martwe nazwisko.
- Test tożsamości – zarządził goblin, uderzając drewnianym młotkiem w blat. Po chwili pojawił się kolejny pracownik Gringotta z dziwnie wyglądającym przyrządem. Pozwoliłem mu przytknąć to coś do swojego nadgarstka. Zdawało się, że wszyscy czekają na wynik, jakbym nagle mógł okazać się oszustem. Urządzenie zachrzęściło i wypuściło z siebie kilka iskier. Goblin siedzący przede mną wyciągnął kościstą dłoń.
- Klucz, proszę.
W podziemiach banku goblin nie odezwał się nawet słowem. Przed skrytką poprosił tylko o przytrzymanie lampy, po czym pozwolił mi wejść. W niskiej pieczarze leżały wszystkie moje magiczne oszczędności, włączając w to pieniądze rodziców, które odziedziczyłem. Pod ścianą stały również skrzynie ze złotem i biżuterią mojej matki. Sam wniosłem je tam po jej śmierci i do tej pory nie zostały otwarte. W końcu zabrałem jedynie małą sakiewką, po czym jak najszybciej opuściłem bank.
Z garścią knutów i sykli wybrałem się na pierwsze od lat zakupy na Pokątnej. Przechadzając się od sklepu do sklepu odszukiwałem rzeczy, które kiedyś pakowałem do kufra przed każdym powrotem do szkoły. Kupując prezenty urodzinowe zastanawiałem się kilkanaście razy nad ich sensem. Spędziłem tak kilka godzin, aż padając ze zmęczenia wróciłem do mugolskiego hotelu. Na szafce przy łóżku leżały zdjęcia z wesela. Obejrzałem je raz jeszcze przed snem, zastanawiając się jak to będzie, gdy jutro ich zobaczę.
Kiedy następnego dnia pojawiłem się przed domem Granger, akurat przestało padać i zza chmur wiecznie wiszących nad Londynem nareszcie przebiło się słońce. Nie zdążyłem nawet użyć dzwonka, gdy otworzyły się drzwi. Granger stanęła w progu, wycierając ręce w ścierkę. Na elegancką sukienkę miała zarzucony kuchenny fartuch. Tym razem rozpuszczone włosy odstawały jej na wszystkie strony, jak za czasów szkoły.
- Cześć – wykrztusiłem, starając się chociaż minimalnie uśmiechnąć. W obu dłoniach trzymałem paczki z prezentami, które powoli zaczynały mi ciążyć. Mimo już opanowanej teleportacji, przyjechałem samochodem. Granger zerknęła na auto, które zaparkowałem na podjeździe.
- Tak się cieszę, że przyjechałeś. John! – zawołała w głąb korytarza, po czym odsunęła się, żebym mógł wejść. Chociaż nie wiedziałem, jak się z nią przywitać, wspięła się na palce i pocałowała mnie lekko w policzek.
- Wujek! Dostałeś nasze zaproszenie?
Mały rzucił mi się na szyję, krzycząc i piszcząc. Nie znałem się na dzieciach, ale zdążył nieco podrosnąć od czasu wesela. Kiedy skakał wokół mnie jak małe zwierzątko, loki podskakiwały razem z nim. Ułożyłem paczki na podłodze i przyklęknąłem, jak ostatnim razem.
- Jasne, że dostałem. I twoją wiadomość też – odparłem, a jego oczy zalśniły, niczym na widok cukierków. Granger patrzyła na nas z góry, uśmiechając się pod nosem.
- Jaką wiadomość, John? – spytała, kładąc mu dłoń na głowie. Zmarszczył brwi, oceniając sytuację.
- Nasza tajemnica – wykrzyknął, uciekając w głąb domu.
- Daj, powieszę.
Granger wzięła mój płaszcz i zaczepiła na haczyku. Chyba byłem pierwszym gościem, bo obok wisiała tylko mała kurtka Johna.
- Przyjechałeś samochodem – stwierdziła, prowadząc mnie do salonu, gdzie stał już zastawiony stół z mnóstwem wolnych miejsc. John właśnie wdrapywał się na jedno z krzeseł.
- Tak, ale zakupy robiłem na Pokątnej – odparłem, a Granger spojrzała na mnie ze zdziwieniem.
- Wracasz do magii? – spytała, sięgając do fartucha, który nagle zauważyła. Znów nie zwracała uwagi na to, jak wygląda. Za to John miał na sobie eleganckie spodnie i idealnie wyprasowaną koszulę.
- Tak. Powoli.
- Pomożesz mi?
Odwróciła się, wskazując z bezsilną miną na supeł, którego nie mogła rozplątać. Poczułem, jak znieruchomiała, gdy zbliżyłem się na tyle, by pozbyć się problemu.
- Dzięki – wyszeptała, zdejmując fartuch.
- Mam dla was prezenty – przyznałem, wskazując na paczki, które zostały w korytarzu. John natychmiast się wyprostował i zeskoczył z krzesła.
- Nie trzeba było – odparła, zatrzymując syna w pół kroku, gdy już prawie nas mijał – Rozpakujemy je później, John. Po jedzeniu.
- Ale…
- Mama ma rację, John. Później porozrywamy pudełko razem – wsparłem ją, za co podziękowała mi lekkim skinieniem głowy.
- Idź się pobawić. Zawołam cię, gdy przyjdzie reszta – zaproponowała, a mały tylko zwiesił głowę, po czym zniknął w sąsiednim pomieszczeniu. Granger westchnęła ciężko i przesunęła dłońmi po twarzy.
- Zmęczona?
- Tylko trochę. Napijesz się kawy? – odparła, natychmiast zmieniając temat. Przeszliśmy do kuchni, tak małej, że ledwo się tam mieściliśmy. W milczeniu obserwowałem, jak wsypuje kawę do filiżanek i wstawia wodę na gaz. Wolałem nie pytać jak wyglądał jej dzień. Spodziewałem się, że wstała z samego rana, by przygotować obiad. Później musiała zająć się dzieckiem i wszystkimi szczegółami. Biorąc pod uwagę ile miejsc przygotowała, zaprosiła wielu gości.
- Jak się czujesz? Z tym kolejnym powrotem – spytała, siadając naprzeciwko mnie przy kuchennej wyspie.
Opowiedziałem jej o wizycie u Gringotta i teście tożsamości. Tylko kiwała głową, wpatrując się w dno filiżanki. Później zapytała gdzie się zatrzymałem i czy nie potrzebuję jakiejś pomocy. Mogłem się spodziewać, że będzie na tyle uprzejma.
- Jakoś sobie radzę – przyznałem, bawiąc się swoją filiżanką i obracając ją w dłoniach – A ty?
- Ja?
- Jak sobie radzisz?
- Wydaje mi się, że dobrze. A czasami wydaje mi się, że jest odwrotnie - odpowiedziała, po czym przygryzła wargę, jakby żałowała tych słów.
- Dlaczego?
- Jestem jedną osobą, a dla niego... muszę być dwiema - westchnęła, opierając głowę na dłoniach.
- To trudne - stwierdziłem, a ona tylko się uśmiechnęła. Słabo i smutno, ale jednak się uśmiechnęła. W głębi duszy wiedziałem, że wcale nie cierpi z powodu bycia samotną matką. Bolała tylko strata i to, jak John przypominał jej to, co mogła mieć.
- Dogadałbyś się z Alexandrem. Miał taki silni charakter.
- Był mugolem, prawda?
- Tak - pokiwała głową, śledząc palcem sęki drewna na blacie. Siedzieliśmy w milczeniu, chociaż kawy nie było już w filiżankach. Dopiero dzwonek do drzwi sprawił, że Granger podskoczyła na krześle.
- Otworzę - szepnęła nieprzytomnie i zostawiła mnie w kuchni. Po chwili pojawił się Blaise razem z Ginny, Ron z Lavender i dzieckiem, Molly i Arthur, Bill, Fleur, a w końcu Potter i Cho Chang. W korytarzu zrobiło się ciasno, a gwar wypełnił cały dom. Zaczęło się składanie życzeń i wręczanie prezentów. Odbierałem od Granger kolejne bukiety kwiatów i w milczeniu wkładałem je do kolejnych wazonów. Dopiero gdy ostatnia osoba wyściskała Hermionę i Johna, który wybiegł z pokoju, nabrałem odwagi, by wyjść z kuchni.
- Harry! - zawołał mały, szarpiąc Pottera za rękaw - Wujek Draco też przyjechał - oznajmił, zwracając na siebie uwagę wszystkich. Stanąłem w drzwiach, a Granger po chwili zjawiła się obok, jakby chciała mnie obronić w razie potrzeby.
- Dzień dobry - przywitałem się, unosząc rękę. Cała grupa zebrana w salonie przenosiła wzrok to na mnie, to na Hermionę.
- No nareszcie wyglądasz jak człowiek - pierwszy odezwał się Blaise, ściskając mnie mocno i bezceremonialnie czochrając włosy, które ściąłem przed przyjazdem. Ginny pocałowała mnie w oba policzki, a zaraz za nią czekali już Weasleyowie.
- Na jak długo przyjechałeś? - spytał Potter, gdy usiedliśmy przy stole. John uparcie pilnował miejsca obok mnie i intensywnie śledził każdy mój ruch. Podejrzewałem, że chodzi o paczkę, która stała w korytarzu, czekając na rozpakowanie.
- Nie wiem. Zatrzymałem się w hotelu.
- Może wpadłbyś jutro do Ministerstwa? Shackelbot chętnie by cię zobaczył - odparł, jak gdyby nigdy nic nakładając na talerz sałatkę owocową. Przełknąłem łyk wody, którą akurat piłem i spojrzałem na Potter z niedowierzaniem.
- Harry pracuje w Biurze Aurorów. Razem ze mną. Opowiadaliśmy Ministrowi o twoim powrocie. Chciałby cię zatrudnić - wciął się Blaise, zatrzymując widelec w połowie drogi do ust. Przy stole panowała cisza pełna oczekiwania na moją odpowiedź.
- Nie wiem czy to dobry pomysł.
- Dlaczego? - spytała Hermiona i uśmiechnęła się, gdy na nią spojrzałem.
- Podejrzewam, że wy mi nie ufacie, a co dopiero Minister Magii - odparłem, zanim zdołałem się powstrzymać. Potter uniósł brew, a Molly Weasley westchnęła. Za to Granger wciąż na mnie patrzyła i to tak intensywnie, że po chwili odłożyłem sztućce i odszedłem od stołu.
- Malfoy...
Znalazła się na ganku dosłownie sekundę po mnie. Usiadłem na schodku, klnąc w myślach na samego siebie.
- Przepraszam. Zepsułem obiad.
- Niczego nie popsułeś, Malfoy - zaprzeczyła, siadając obok mnie. Wyszła w samej sukience, a słońce zdążyła zniknąć już za chmurami i pojawił się chłodny wiatr.
- Zmarzniesz - stwierdziłem, ściągając marynarkę. Przyjęła ją bez słowa i zarzuciła na siebie.
- Myślisz, że ci nie ufamy?
- Zawsze tak było. Pozwoliliście mi odejść dziesięć lat temu.
- Bo tego chciałeś. Przypomnieć ci, jak próbowałam cię powstrzymać? - odparła, przysuwając się do mnie. Nie odsunąłem się, gdy położyła dłoń na moim ramieniu.
- Jesteś tylko jedną osobą, pamiętasz? Nikt mnie tu nie chce. Nie powinienem przyjeżdżać.
- Wcale nie... - usłyszeliśmy za plecami, a Granger zerwała się ze schodka.
- Kochanie, przeziębisz się. Wracaj do domu.
Próbowała zmusić Johna do powrotu, ale zapierał się na wycieraczce i dzielnie trzymał otwartych drzwi.
- Wujek przyjechał dla mnie, mamo. Ja go tutaj chcę - oznajmił, wyswabadzając się spod jej rąk.
- Wiem, kochanie. Wujek nigdzie się nie wybiera. Prawda, Malfoy? Nigdzie nie idziesz?
Granger odwróciła się do mnie ze łzami w oczach. Nie mogłem oderwać wzroku od jej twarzy. Każda cząstka mojego ciała krzyczała, by podnieść się i po prostu ją przytulić. Z drugiej strony przez otwarte drzwi obserwowało nas mnóstwo ludzi. Powinienem zachować się chłodno i zachować dystans, ale jej dziecko nie było stracić już nikogo więcej. Nie poprosiła mnie, bym został, ale jej oczy mówiły wszystko.
- Tak. Nigdzie się nie wybieram - wykrztusiłem, a John wydał wesoły okrzyk i złapał mnie za rękę, ciągnąc z powrotem do domu.
- Dziecko... - wykrzyknęła pani Weasley, zalewając się łzami. Po raz pierwszy nie czułem się źle, gdy wzięła mnie w ramiona. Staliśmy tak dłuższą chwilę, aż ponownie stałem się nastolatkiem, którego te dziesięć lat temu nie można było powstrzymać.
- Nigdy więcej tak nie mów, Draco - wyszeptała mi do ucha, zanim poczułem, jak małe rączki szarpią mnie za nogawkę.
- Wujku, porozrywamy prezenty?
Uniosłem Johna z podłogi, nie tracąc kontaktu wzrokowego z Granger, która stała w kuchni, powstrzymując się od płaczu.
- Oczywiście.
***
Kiedy John nacieszył się już swoją pierwszą dziecięcą miotłą, a Granger wyczerpała każde przekleństwo, którego mogła użyć, zaniosłem małego na górę. Paplał coś o zawodniczkach z drużyny Harpii, aż nie zmorzył go sen.
- Zasnął? - spytała, gdy wszedłem do salonu. Siedziała na kanapie, ignorując jeszcze nieposprzątany stół i stertę talerzy w zlewie.
- Tak.
- To był cudowny prezent. Marzył o tej miotle. Dziękuję - szepnęła, gdy usiadłem obok.
- Drobiazg.
- Chciałbyś pracować w Ministerstwie? - rzuciła, wyciągając różdżkę i przywołując nią dwa kieliszki pełne wina. Zrzuciła buty i ułożyła stopy na pufie. Jej sukienka zdążyła się pogiąć, a włosy przypominały gniazdo.
- Może. Nie wiem.
- Chociaż spróbuj - odparła między jednym łykiem wina a drugim.
- Wiesz, że jeszcze nie rozpakowałaś swojego prezentu? - zmieniłem temat, sięgając po pudełko. Granger skrzywiła się lekko, jakby kolejny rok jej życia nie był powodem do świętowania.
- Nie musiałeś - mówiła, rozrywając papier.
- Masz dziś urodziny.
- Tak, wolałabym o tym nie pamiętać - mruknęła, ale ostrożnie wydobyła z warstw papieru swój ostatni prezent.
- Malfoy... - wyszeptała, zdejmując nogi z pufy i wyprostowując się na kanapie - Skąd to masz?
- Powiedzmy, że mam swoje źródła.
Ściskała w dłoniach pierwsze wydanie Historii Hogwartu. Przewracała strony, oglądała okładkę i wodziła po niej palcami.
- Jest coś jeszcze - przypomniałem, wyjmując z papieru mugolską ramkę na zdjęcia.
- Wszystkiego najlepszego, Granger - dodałem, razem z nią wpatrując się w ruchome zdjęcie z wesela, na którym była z Johnem. Rozpłakała się dopiero po chwili i wtedy nie miałem już oporów, by ją objąć. W końcu zasnęła ze zmęczenia. Nakryłem ją kocem i zajrzałem do pokoju Johna, który nadal spokojnie spał, ściskając pluszowego węża, którego dodałem do miotły.
Chociaż sam byłem wykończony wrażeniami całego dnia, usiadłem w fotelu w salonie z zamiarem czuwania.
- Malfoy - obudził mnie jej spokojny, nieco rozbawiony głos. Szturchnęła mnie w ramię. Raz i drugi, aż całkowicie się obudziłem.
- Przepraszam, zasnąłem - wykrztusiłem, zbyt zaspany, by sklecić coś z większym sensem. Granger była już przebrana i wyglądała na wypoczętą. Musiałem spać tak głęboko, że nie obudziła mnie wstając.
- Dlaczego zostałeś? - spytała, gdy wstałem z fotela i zacząłem się przeciągać.
- Zasnęłaś, a John był sam na górze.
- Wracaj już do domu. Wyglądasz okropnie - oznajmiła, zabierając się za sprzątnie stołu.
- Granger...
- Tak?
- Może poszłabyś ze mną do Ministerstwa?
***
Sprowadziłem się do Londynu na początku października tego samego roku. Granger pomogła mi znaleźć mieszkanie na obrzeżach miasta, skąd miałem dobre połączenie z siecią Fiuu Ministerstwa Magii. Wybrała też podstawowe meble, których nie miałem. Z mojego starego mieszkania przysłano zaledwie trzy kartony rzeczy. W ciągu kilku miesięcy zadomowiłem się na dobre, a praca zaczęła przynosić mi satysfakcję. Parę lat później władałem magią tak samo dobrze, jak przed jej odrzuceniem. Mijanie Pottera czy Weasleyów na korytarzach Ministerstwa nie było już problemem, a właściwie stało się przyjemnością.
Przez cały czas utrzymywałem kontakty z Granger i jej synem. Nauczyłem go latać na miotle, jeździć na mugolskim rowerze i rolkach. Opiekowałem się nim, gdy Hermiona chorowała lub gdy miała gdzieś wyjść, a po szóstych urodzinach Johna zaczęła wychodzić na randki. Spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu i ani przez minutę nie żałowałem tego, że postanowiłem wrócić.
Przed jedenastymi urodzinami Johna do domu Granger zawitała McGonagall. Nigdy nie będę w stanie opisać wyrazu jej twarzy, który pojawił się, gdy tamtego dnia otworzyłem drzwi, akurat będąc u Johna. Tego dnia został dostarczony list z Hogwartu, a Granger wpadła w panikę, zdając sobie sprawę, że jej dziecko urosło i zaraz opuści gniazdo. Czteroletni chłopiec, którego poznałem sięgał mi już prawie za ramię i radził sobie sam z większością problemów. Wiecznie troskliwa mama nie była mu już potrzebna, nawet jeśli ona sądziła inaczej.
Pierwszego września nie towarzyszyłem im na stacji King's Cross. To miało być ich prywatne przeżycie, więc zostałem u siebie, czytając kilka razy z rzędu list od Johna. Był tak samo zabawny, jak tamten dołączony do zaproszenia na piąte urodziny, ale im bardziej się wczytywałem, tym więcej szczegółów rzucało się w oczy.
Miałem opiekować się Granger. Nie prosił mnie o to, a kazał to robić i właściwie nie mogłem mieć mu tego za złe. W końcu troszczyłem się o nią od lat. Ostrzegł mnie przed jej napadami gniewu i rozpaczy. Napisał także o tym, by w czasie jego nieobecności nie chodziła na te bezsensowne randki. Przy dziesiątym czytaniu postanowiłem wziąć swoje rzeczy i do niej pojechać.
Zdążyłem jedynie otworzyć drzwi mieszkania. Kluczyki wypadły mi z ręki, a kurtka zawisła na jednym ramieniu. Granger stała na wycieraczce, z oczami opuchniętymi od płaczu i zbolałą miną.
- Zapomniałam włożyć mu pergaminy do kufra - wykrztusiła, pociągając nosem.
- Jeszcze dziś doślę mu je pocztą - odparłem, podchodząc bliżej i zakładając jej loki za ucho. Nie odsunęła się, a wręcz przeciwnie, złapała się mojej koszuli i wspięła na palce.
- To jego sprawka, prawda? - szepnęła, unosząc na mnie wzrok.
- Tak, chyba tak - odpowiedziałem, zanim pozwoliła mi się pocałować.