piątek, 2 stycznia 2015

Miniaturka IX

Czekałem.


Czekałem, nie mogąc oderwać wzroku od miejsca, gdzie za moment miała stanąć. Zastanawiałem się, jaki zapach przyniesie ze sobą tym razem. Słodkiego ciasta upieczonego przez Molly, świeżego powietrza, które utkwiło w jej włosach, gdy szła tutaj okrężną drogą. Może nareszcie te subtelne perfumy – prezent ode mnie. Obiecała, że ich użyje, gdy znów się spotkamy. 


Na podwórzu przed domem bawiły się dzieci. Nawet nie zdawały sobie sprawy, że to miejsce istnieje. Biegały beztrosko po chodniku, przekrzykując dźwięki radia dobiegające z sąsiedniego mieszkania. Niedługo miało zrobić się ciemno, nadchodził zmierzch. Miałem usłyszeć nawoływania matek na kolacje, nerwowe ponaglania ojców, gdy dzieci wciąż nie słuchały nakazów. Kiedy zamknęły się wszystkie drzwi i okna, zapadła cisza, jakbym wpadł do ogromnej studni bez dna, gdzie nie dociera żaden dźwięk.


Ostatnie promienie słońca chowały się za horyzont. Był ciepły kwietniowy wieczór. Siedziałem nieruchomo od jakiejś godziny, oglądając świat zza szarej firanki, z której pozostał jeden wielki strzęp. Jak co dzień, o tej samej porze i w tym samym miejscu.


Walczyłem ze zmęczeniem. Moje kości uginały się pod ciężarem dnia, ale nieprzerwanie podnosiłem głowę. Nie mogłem zasnąć. Ona nie mogła zastać mnie śpiącego. Zza ściany dobiegał mnie dźwięk ustawianych talerzy i stłumiona muzyka z radia. Wydawało mi się, że w końcu zasypiam, by po chwili się ocknąć. Jakbym wyrwał się z koszmaru o głębokiej, wciągającej wodzie.


Zegar wybił szóstą. Miałem jeszcze chwilę, by pomyśleć. Cienkie kreski na ścianie wyznaczały liczbę wieczorów, które tu przesiedziałem. Pionowe i śnieżnobiałe na tle szarawej farby. Liczyłem je ze znudzenia. Jeden,dwa, trzy… siedemdziesiąt dziewięć. Trzy miesiące.


Czekałem tak wiele razy, ale nigdy jej nie zawiodłem. Co jakiś czas miałem ochotę wyjść. Nie po to, by więcej jej nie zobaczyć. Po to, by ona więcej nie musiała widzieć mnie. Zawsze zostawałem, by o poranku nakreślić jeszcze jedną kreskę na ścianie. Wtedy najbardziej lubiła mnie obserwować – leżąc na łóżku, z lekko zgiętymi łokciami i krańcami loków na poduszce. Kiedy kończyłem, odwracałem głowę, by na nią spojrzeć. Uśmiechała się. I właśnie na to…


Czekałem.


Siedziałem wpatrzony w róg ulicy. Nie raz liczyłem ilu płyt chodnikowych dotykała, idąc w stronę miejsca naszego spotkania. Dziś nie miałem sił. 


Czas płynął cienką strużką, ciągle trzymając mnie w niepewności. Zrobiło się już całkiem ciemno. Dźwięki zmywania po kolacji ucichły. Zostało tylko stłumione brzęczenie radia. Dzieci musiały już spać lub oglądać ostatnią bajkę tego wieczora. Siedziałem w swojej własnej ciszy.


Walczyłem z głupim przeświadczeniem, że dziś się nie pojawi. Siedemdziesiąt dziewięć razy. Jeszcze ten jeden raz. Wydawało mi się, że powoli zapominam rysy jej twarzy, jakby od poprzedniego dnia zatarła się w mojej pamięci. Jeszcze ten jeden raz, by ją zapamiętać.


Obłęd. Przed siódmą zacząłem się martwić, chociaż miała jeszcze kilkanaście minut. Czasami traktowałem ją w swoim umyśle, jak dziecko, które zaraz potknie się o krawędź chodnika, gdy biegnie na tę zapowiadaną przez okno kolację. W prawdzie nie potrzebowała mojej troski. Potrafiła sobie poradzić ze wszystkim, a przynajmniej dla mnie była kimś niepokonanym. Chociaż sam dawno przegrałem…


Zza rogu wyłonił się jej czarny parasol. W Londynie musiało padać. Może i była to w tamtym momencie najbardziej banalna myśl, ale przyszło mi do głowy, że zmarzła, rozchoruje się… nie przyjdzie, a ja wciąż…


Czekałem.


Skręciła w odpowiednią bramę. Potrafiłem powiedzieć, jak długo zajmie jej dojście na górę. Odwróciłem się od okna, by móc od razu ją zobaczyć. W końcu uchyliła drzwi, wślizgując się do środka w przemoczonym płaszczu. Woda kapała na podłogę z jej zamkniętego parasola.


Obserwowałem, jak siadała na starej skrzyni przy drzwiach, by ściągnąć buty. Zmarszczyła brwi, walcząc z supłem na sznurówce. Kiedy już się z nim uporała, wyraz jej twarzy się nie zmienił. Spojrzała na mnie, odgarniając mokre pasma włosów z twarzy.


- Wyznaczyli datę procesu.


- Kiedy?


- Za miesiąc - odpowiedziała, stawiając kilka kroków w moją stronę. Widziałem, jak jej wzrok kieruje się na moje ramię, grubsze pod rękawem bluzy przez warstwy bandaży.


Prychnąłem, zbierając gdzieś w okolicach serca całą złość, która mi pozostała. Miesiąc.


- Za późno. 


- Skąd możesz wiedzieć? Przestań... ja...


- Nie uratujesz mnie, Granger. Nic już nie czuję. Wiem tylko, że...


- To nie koniec. Nie tak to miało wyglądać - zaprotestowała, nie podnosząc głosu, jakby mogła mnie tym zranić. Deszcz zaczął wściekle tłuc o szyby, wspierając jej złość i frustrację.


- Tak właśnie ma być. Przecież to zaplanował. Przez ciebie.... przez moment myślałem, że będę mógł żyć normalnie. Ale tak nie będzie, Granger. Nigdy nie miało być.


Usiadła na krańcu parapetu. Przemoczony płaszcz zwisał jej z chudych ramion, niedbale zarzucony szalik zsunął się niezauważony, odsłaniając kawałek jej skóry, tuż nad obojczykiem. Odchyliła głowę, napinając mięśnie karku i unosząc brodę.


- Spróbowałam wszystkiego.


Załamał jej się głos. Łzy cofały się w głąb jej oczu, gdy patrzyła w sufit.


- Wiem. Wystarczy, już wystarczy - szepnąłem, dotykając jej dłoni, zaciśniętej do utraty krwi na parapecie. Ciężko przełknęła łzy, jej gardło zadrżało. Pochyliłem się, opierając czoło nad jej uchem.


- W porządku. Nie boję się, Granger. 


- Przestań - wyszlochała, kiedy chwyciłem jej kolano, by usiadła przodem do mnie. Oparłem jej plecy o ścianę, wsuwając jedną z jej nóg między moje. Zajmowaliśmy cały parapet, z twarzą przy twarzy.


Tak ciężko byłoby umierać na jej oczach. 


- Boli? - spytała, dotykając mojej ręki tuż nad łokciem. Zaprzeczyłem, wsuwając palce w jej wilgotne włosy. Chciałem to zatrzymać, znaleźć sposób na pozostanie tam już na zawsze. Siedzieć i czekać, aż pojawi się w drzwiach. Czekać. 


- Niczego nie czuję. Ja... powinienem ci powiedzieć, że...


- Tak jest lepiej - odparła, uśmiechając się blado. 


---


Kiedy weszła do pokoju następnego dnia, siedział na parapecie z głową opartą o szybę.


Litery rozpływały się na wilgotnym szkle.


Przepraszam. Nie mogłem czekać.
***


Moi Drodzy!
Nie, nie wracam. To po prostu taki... prezent na nowy rok od niedobrej Edge, która właściwie już nie jest tą samą osobą, którą była. Chciałam dać znak, że jeszcze żyję i wciąż tutaj jestem, chociaż od dawna milczę, zastanawiam się nad okropnymi rzeczami, które teraz piszę ( lub raczej nie piszę). Mam nadzieję, że stare opowiadania dają jeszcze jakiejś garstce przyjemność.
Tę miniaturkę napisałam jakiś czas temu, z myślą o czymś autorskim, co jak zwykle nie wypaliło. Nie jest doskonała, nie jest nawet dobra, ale nie chcę jej zmieniać.
Pamiętajcie, że ciągle jestem w pobliżu. Moje GG (46298410) wciąż jest aktywne. Szybko odpisuję na maile (edge.blue@onet.pl) i w miarę regularnie na Ask'u ( www.ask.fm/edgeblue). Jeśli znacie jakiś dobry sposób na gigantyczną blokadę, którą mam, dajcie znać. Może Wasz zapał do Dramione trochę mnie ożywi.

Pozdrawiam, 
P.