wtorek, 21 kwietnia 2020

Uśmiech


Cześć. 

Nie sądziłam, że jeszcze kiedyś coś tutaj opublikuję. Kiedy zaczynałam pisać tego bloga w 2013 roku, miałam 16 lat i sądziłam, że będzie to krótka przygoda. Pisząc pierwsze opowiadania byłam dzieckiem i niewiele wiedziałam o życiu. Blog ma 7 lat i naprawdę nie mam pojęcia, jak to się stało, bo jeszcze niczego nie udało mi się ciągnąć tak długo.

Dziś mam 23 lata, próbuję ogarnąć dorosłość. Wiem więcej o życiu niż w 2013 roku, ale nadal tak samo mało się w tym wszystkim orientuję. Jest 2020, sytuacja jest, jak wiecie, kiepska, a ja wykonuję wolny zawód... Pandemia sprawiła, że przebywam w domu dłużej, niż bym tego chciała. Po trzech latach pisarskiej posuchy usiadłam do komputera i zaczęłam pisać w akcie desperacji. Mechanizm z początku wydawał się zardzewiały i sądziłam, że tekst nadaje się tylko do kosza. Ale zawzięłam się i udało mi się skończyć. Być może to pożegnanie z tego rodzaju opowiadaniami, ale postanowiłam się tym z Wami podzielić. Mimo upływu lat wciąż czuję to samo zdenerwowanie, co przed każdą publikacją. Mam nadzieję, że choć kilka osób odnajdzie w tym tekście radość.


Tekst betowała przezdolna peteetunia. Dziękuję!

Edge


 Tutaj link dla tych, którzy zechcą przeczytać na WATTPADZIE -
*

Za brudnymi oknami Wielkiej Sali wstawał dzień. Promienie słońca wpadały do środka, rozganiały ciemność i kurz, padały na chaotyczny tłum. Bitwa się skończyła. Opatrywano rannych, wynoszono ciała poległych do komnat w pobliżu. Rodziny odnajdywały bliskich. Ściskano dłonie, wylewano łzy.
Mimo zmęczenia, zauważyłem moment, w którym spotkały się spojrzenia mojego ojca i Pottera. Patrzyli na siebie przez chwilę i, choć żadne z nich nie wypowiedziało słowa, ojciec w  końcu skinął głową. Pierwszy raz zobaczyłem w jego twarzy odbicie litości, bo właśnie ona sprawiła, że pozwolono nam zostać i nie wywleczono na dziedziniec Hogwartu, jak pozostałych.
Tak szybko, jak się pojawił, Potter zniknął wśród rozochoconego wygraną tłumu. Zostaliśmy sami. Matka mocno zacisnęła dłoń na moim ramieniu, jakby nie zamierzała już nigdy puścić. Ten lekki, ciepły ból pozwalał mi się skupić. Widziałem wyraźnie spojrzenia innych, ukradkowe, często wrogie, ale nikt nie podchodził, nikt nie wymierzał sprawiedliwości, która, jako wygranej stronie, im się należała.
              Kiedy Hermiona Granger pojawiła się w zasięgu wzroku, miałem wrażenie, że przebija się ku nam przez ścianę ludzi. W pokrwawionych, sinych dłoniach niosła dwa wyszczerbione kubki. Wyciągnęła je ku nam bez słowa. Ku mojemu zaskoczeniu, pierwszy ruch wykonał ojciec i choć ten gest wydawał mi się niemożliwy, drżącą jak nigdy przedtem dłonią objął kubek. Twarz Granger była pusta, bez śladu emocji, gdy przysunęła drugi kubek w stronę mojej matki. I wtedy to się stało, gdy matka puściła moje ramię i obiema dłońmi chwyciła naczynie. Granger uśmiechnęła się do niej, lekko, pocieszająco. Zastanawiałem się jeszcze długo po jej odejściu, jak zdobyła się na taki gest.
*
              Wiedziałem, że na przebaczenie należy zapracować. Wiedziałem od pierwszego dnia wolności, gdy wypuszczono mnie z budynku Ministerstwa Magii z różdżką w dłoni. W chwilach takich jak ta przypominałem sobie o ojcu. To on wziął na siebie odpowiedzialność za przewinienia naszej rodziny i, choć próbowałem zaprzeczać, ten wyrok był sprawiedliwy. To on podejmował decyzje, od których nie było odwołania. Chociaż towarzyszył mu naturalny strach o własny los, przyjął karę za czyny, których dopuścił się świadomie.
              Moja matka, kierowana troską o mnie, okłamała samego Voldemorta, doprowadziła do tego, że Potter zyskał przewagę podczas wojny. Desperacja popchnęła ją ku odwadze, którą doceniono.
 Mnie potraktowano ulgowo. Z zeznań Pottera na moją korzyść zapamiętałem jedno zdanie. Na wolności jest szansa na odkupienie, w Azkabanie jest tylko szansa na zło. Choć przez wszystkie lata młodości nie zgadzałem się z Potterem w żadnej, nawet najbardziej przyziemnej, kwestii, tym razem wraz z jego słowami spłynęło na mnie zrozumienie. Chciałem odkupienia, chciałem drugiej szansy, nawet, jeśli oznaczała ból. Ból oznaczał życie i to on, od czasu bitwy aż do końca, pozwalał mi się skupić i pomagał mi przeżyć.
*
Winda zatrzymała się ze zgrzytem na drugim piętrze. Drzwi zadygotały i rozsunęły się, odsłaniając słabo oświetlony korytarz prowadzący do Departamentu Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami. Ktoś w głębi windy zakasłał nerwowo. Drzwi wciąż pozostawały otwarte, ale nikt nie wchodził do środka.
Uniosłem wzrok. Na tle pstrokatej ściennej tapety i tandetnej wykładziny stała Hermiona Granger, ubrana w sztywny uniform zapięty pod szyję. Dłonie miała zaplecione wokół teczki z dokumentami. Patrzyła na mnie, ale nie wsiadła do windy. Nawet nie drgnęła. W końcu zauważyłem subtelny ruch jej różdżki. Winda zadygotała ponownie i drzwi zaczęły się zasuwać. Patrzyłem, jak Granger zasłania gruba siatka z metalu, a po chwili ruszyliśmy w górę. Straciłem z oczu jej bladą twarz, zaciśnięte dłonie i stopy w niskich butach. Szyb windy zamigotał mi przed oczami.
Od kilku lat widywałem Hermionę Granger tylko w gazetach. Choć czas zacierał wszelkie granice, pamięć o wydarzeniach i ludziach, czas wojny był kształtem tak wyraźnym, mocno zarysowanym w świadomości czarodziejów, jakby Bitwa o Hogwart odbyła się wczoraj, a nie sześć lat wcześniej. Na Pottera, Weasleya i Granger wciąż reagowano tak, jak w tamtych miesiącach pełnych strachu, gdy świat magii drżał, bliski agonii, a jednak jeszcze żywy. Ta trójka stała się symbolem czegoś więcej niż walki. Byli symbolami nadziei, a że nie tylko wojna wzbudzała przerażenie, przez ostatnich sześć lat zwracano się w ich stronę za każdym razem, gdy nadziei zaczynało brakować. Wkrótce cała trójka zaczęła znikać. Wciąż posiadali głos głośniejszy niż jakikolwiek inny, ale żyli z dala od spojrzeń. Cenili swoją prywatność i szanowałem ich za to bardziej, niż kiedykolwiek sądziłem, że będę w stanie ich szanować.
Dlatego gdy zobaczyłem Hermionę Granger na korytarzu Ministerstwa, poczułem niepokój. Poczułem, że zaglądam tam, gdzie nie jestem proszony, chociaż to niezręczne spotkanie nie było winą żadnego z nas.
*
Wkrótce rozpocząłem pracę w jednym z departamentów Ministerstwa Magii i zacząłem widywać Hermionę Granger częściej, niż bym tego chciał. Dowiedziałem się, że podobnie jak Potter i Weasley pracuje dla kilku działów, w tym dla Departamentu Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, i większość zadań wykonuje zdalnie lub w terenie. Pojawiała się jednak w biurze w newralgicznych momentach i w całym Ministerstwie krążyły plotki o tym, że nie wchodzi do budynku głównym wejściem, a przemieszcza się klatką dyrektorską, co wskazywałoby na to, że przechodzi przez kominek samego Kingsleya Shackelbolta. Dyskutowano także o jej życiu prywatnym, o tym, kogo popiera, na jakich oficjalnych wydarzeniach się pojawia.
Wszystkie te pogłoski dochodziły do mnie powoli, sączone przez mały otwór zaufania w ścianie uprzedzeń. Choć od czasów wojny, dzień po dniu pracowałem na swoje stanowisko, nie traktowano mnie tak, jak innych pracowników. W moim przypadku nie istniał ten ludzki, naturalny kredyt zaufania oparty na znajomości czyichś kompetencji. Choć posiadałem wszystkie możliwe uprawienia, wszelką wiedzę, a nawet jej nadmiar, wciąż sprawdzano, czy ten tryb w machinie Ministerstwa, tryb w postaci dawnego poplecznika Voldemorta, działa jak należy i czy nie szkodzi całej organizacji.
Ostatnie lata zmusiły mnie do ciągłego udowadniania czegoś innym. Dlatego spędzałem w pracy więcej godzin, niż powinienem i dlatego miałem okazję spotykać Hermionę Granger. Pojawiała się na korytarzach Ministerstwa w godzinach tak nieludzkich, że za każdym razem, gdy mijała moje biuro, zastanawiałem się, czy majaczę. Późnym wieczorem budynek zasnuwał szary półmrok, przez który brnęła w mugolskich ubraniach i ze stosami dokumentów lewitujących o krok przed nią. Wyglądała jak zjawa, chociaż gdybym mógł spojrzeć na jej twarz, na pewno zobaczyłbym w niej trzeźwą determinację znaną mi z czasów szkoły. Była najlepsza w tym, czego się podejmowała. Ta informacja także krążyła z ust do ust w całym budynku.
Za każdym razem, gdy się pojawiała, przerywałem pracę, by na nią spojrzeć. Często przypominałem sobie chwilę sprzed sześciu lat, gdy wyciągnęła kubki w stronę moich rodziców. Wiele razy zastanawiałem się, czy był to gest pojednania.
*
Stawiali przede mną wyzwania i wiedziałem, że właśnie rzucili kolejne, gdy świstoklik wyrzucił mnie na wzgórzu. Wysłali mnie do Rumunii, bym wypełnił kilka raportów i pomógł w kwestiach prawnych związanych z pojawieniem się w rezerwacie kolejnego stworzenia. Zgodziłem się, znosząc upokorzenie, które niosło za sobą to zadanie. Mogli wysłać zamiast mnie każdego ze stażystów, których dzieliło od mojego stanowiska kilka lat ciężkiej pracy. Ale wysłali mnie i wiedziałem, że muszę unieść głowę i znieść to bez grymasu.
Wkrótce znalazłem się na terenie rezerwatu i chociaż chciałem szybko zabrać się do pracy, z nieskrywanym entuzjazmem zaproszono mnie do zagród. Widziałem smoki z bliska już kilka razy, ale pozwoliłem zaprowadzić się w głąb doliny i wkrótce stanąłem na otwartej przestrzeni, otoczony przez rozbawionych pracowników rezerwatu. Za wysokim ogrodzeniem jeden ze smoków właśnie budził się z drzemki.
Łuski zalśniły w popołudniowym słońcu, gdy stworzenie rozpostarło skrzydła. Ziemia zadrżała nam pod stopami, kiedy smok wzbił się w powietrze. Okrążył kilka razy najbliższe budynki, zniknął na moment za górskim szczytem i pojawił się ponownie, majestatyczny i coraz większy, gdy zbliżał się z powrotem do zagrody. Wylądował lekko tam, gdzie niedawno drzemał, po czym pochylił głowę i zbliżył się do ogrodzenia. Ktoś wystąpił z grupy opiekunów, którzy otaczali mnie ciasno przez ostatnie minuty. Dopiero gdy podeszła i wyciągnęła rękę, rozpoznałem w niej Hermionę Granger. Była ubrana podobnie do ludzi, którzy pracowali w rezerwacie, włosy związała w kucyk. Być może dlatego nie rozpoznałem jej od razu. Patrzyłem, jak powoli dotyka pyska smoka, jakby robiła to codziennie. Zwierzę przekrzywiło łeb i wypuściło nozdrzami delikatny obłok pary. Granger się uśmiechnęła i to wtedy uderzyła mnie myśl, że nie widziałem tego szczerego uśmiechu od lat, od chwili, w której uśmiechnęła się do mojej matki.
Wkrótce pracownicy rezerwatu rozeszli się do swoich zadań, a mnie zabrano do jednego z budynków. Wypełniałem papiery, starając się nie myśleć o tym, że Granger została na zewnątrz, prawdopodobnie nieświadoma tego, że tu jestem.
Kiedy drzwi otworzyły się ze zgrzytem, uniosłem głowę. Granger weszła do środka, niosąc kilka teczek z dokumentami. Zatrzymała się przed biurkiem, które szybko oczyszczono i przygotowano dla mnie pół godziny wcześniej.
- Będą ci potrzebne do raportu – powiedziała, kładąc teczki tuż przede mną. Nie słyszałem jej głosu od tak dawna, że wydawał mi się zupełnie obcy.
- Dziękuję – odpowiedziałem, przysuwając dokumenty. Nawet nie spojrzałem, jak wyglądają. Patrzyłem w górę, na dziwnie obcą, a jednocześnie znajomą twarz Hermiony Granger.  Ku mojemu zdziwieniu, zamrugała spokojnie, po czym przyciągnęła stojący niedaleko taboret i usiadła naprzeciwko mnie.
- Będziesz musiał wpisać nowy kod w rubryce gatunku…
Zaczęła mówić, pokazując palcem kolejne miejsca w raporcie, który leżał otwarty tuż przed nią. Pokazywała dokładnie te rubryki, których dotyczyły jej uwagi, chociaż dokument leżał do góry nogami. Przez następne dziesięć minut przerywała tylko po to, by przerzucić strony. Słuchałem i wypełniałem dokument tak, jak poleciła. Kiedy dotarła do ostatniej strony, chwyciła raport i obróciła go ku sobie. Z kieszeni na piersi wyjęła pióro i podpisała dokument zamaszystym ruchem.
Choć widywałem ją na korytarzach Ministerstwa, nie widziałem jej jeszcze nigdy, gdy pracowała. Obserwując ją przy raporcie, czułem od niej tę siłę, która nie była mi dana. Pewność siebie. Kochała swoją pracę i nie musiała tego mówić. Była kompetentna i biło od niej przekonanie, że postępuje słusznie.
- Będę wdzięczna, jeśli zaniesiesz raport do Departamentu Kontroli już jutro. Potrzebujemy ich pieniędzy, żeby ruszyć z badaniami.
Pokiwałem głową, obracając raport i składając własny podpis. Patrzyła na moje dłonie i ani drgnęła, choć nie mieliśmy już o czym rozmawiać, a przynajmniej tak mi się zdawało.
- Jeśli masz ochotę coś zjeść przed podróżą, w budynku obok jest jadalnia. Właśnie szykujemy się do obiadu – powiedziała, gdy na jej oczach schowałem raport do teczki, zebrałem wszystkie stosy dokumentów i zmniejszyłem je zaklęciem, by nie zniszczyły się w trakcie drogi powrotnej. Na te słowa uniosłem głowę. Patrzyłem prosto w brązowe oczy Granger i zastanawiałem się, dlaczego to powiedziała.
- Wiedzą, kim jestem? – spytałem w końcu i wiedziałem, że zrozumiała, gdy lekko zmarszczyła brwi.
- Wiedzą, kim jesteś. Mają to gdzieś – odpowiedziała, po czym podparła się dłońmi o biurko i wstała z taboretu. – Tutaj nie liczy się to, co zrobiło się lata temu.
Mówiła o mnie, ale i o sobie. Traktowali ją jak równą im samym. Kiedy zaprowadziła mnie do budynku obok, nikt nie zwrócił na nas uwagi. Usiadłem obok niej na drewnianej ławie. Podawano nam wprost do rąk kolejne potrawy, rozmawiano głośno i długo, jedzenie stygło na talerzach, gdy przerzucano się żartami. Ktoś siedzący na brzegu stołu zaczął rozdawać kufle z piwem i wędrowały z rąk do rąk na sam jego koniec. Kiedy przyszła moja kolej, Granger odwróciła ku mnie na ławie i podała w moje dłonie chłodny kufel. Po chwili trzymała własne naczynie. Uśmiechnęła się do mnie, zanim zbliżyła je do ust.
*
Symboliczne odnowienie osłon odbywało się co roku, w rocznicę Bitwy o Hogwart. Dokładnie o godzinie, w której Harry Potter pokonał Voldemorta. Wszyscy czarodzieje stawali na błoniach Hogwartu, ramię przy ramieniu, po czym w ciszy wznosili różdżki i tak jak tamtej strasznej majowej nocy, wzbijali w powietrze zaklęcia ochronne. Zbiegały się nad zamkiem, rosły i pulsowały, łączyły się w kopułę, która lśniła, niczym rozgwieżdżone niebo.
Co roku stawałem w ostatnim rzędzie, blisko jeziora. Wyciągałem różdżkę, jak wszyscy przede mną, i patrzyłem na własną, drżącą dłoń. Wypowiadałem zaklęcia, które powinien był wypowiadać tamtej nocy siedem lat wcześniej. Gdy lśniąca nić oplatała Wieżę Astronomiczną, ścierałem łzy z policzków. Nigdy nie brałem udziału w dalszej części uroczystości, kiedy wracano do Hogwartu i  spożywano oficjalną ucztę. Szedłem nad jezioro i tam uspokajałem się na tyle, by wrócić do domu.
W tym roku, gdy zjawiłem się nad jeziorem, Hermiona Granger stała już na pomoście, obejmowała się ramionami, wpatrzona w niebo. Byłem ciekaw, jak zdołała uciec przed tłumem. Zazwyczaj ona, Potter i Weasley otwierali uroczystość i stali w pierwszym rzędzie podczas rzucania zaklęć. Stała tam jednak, wyraźna na tle ciemnej tafli wody.
- Co roku widuję z okna, jak tu przychodzisz – odezwała się, gdy podszedłem. Przez dłuższą chwilę staliśmy obok siebie w ciszy.
- Na pewno zauważą, że nie ma cię w środku.
Wzruszyła ramionami, po czym spojrzała w dół, tam gdzie przepływała czysta, wzburzona woda. Miałem wrażenie, że się uśmiecha, ale w półmroku trudno było mi to ocenić. Kiedy powiedziałem, że chcę ją o coś zapytać, spojrzała na mnie, zaciekawiona. Powiedziałem jej o tamtej chwili sprzed siedmiu lat, gdy uśmiechnęła się do mojej matki. Spytałem, czy kierowała nią litość. Zdecydowanie pokręciła głową i obróciła się tyłem do jeziora. Myślałem, że odejdzie, ale nie zrobiła tego.
- Nie zrobiłam tego z litości. Wiedziałam już wtedy od Harry’ego, co zrobiła twoja matka. Wiedziałam, że rozpoznałeś Harry’ego w swoim domu i go nie zdradziłeś. Wiedziałam, że prędzej czy później, zrozumiesz, dlaczego intuicyjnie tak postąpiłeś.
- Nie potrafiłabyś nikogo skreślić – bardziej stwierdziłem, niż zapytałem. Obróciła głowę w bok i to samo zrobiłem ja. Patrzyliśmy na siebie. Widziała we mnie cząstkę dobra dużo wcześniej, niż ja sam. Sądziła, że popełniłem błąd, z którego wyciągnąłem wnioski. To wszystko mówiło jej spokojne spojrzenie.
- Twój ojciec chrzestny okazał się najodważniejszym czarodziejem, jakiego kiedykolwiek poznałam. I zrozumiałam to, gdy było już za późno, by go ocalić. To, że ty nie miałeś wyboru, zrozumiałam szybko. Nie mogłeś postąpić inaczej. Nie mogłeś uratować nikogo poza sobą. To samo zrobiłabym na twoim miejscu.
- Nie powstrzymałem Bellatrix – wyszeptałem. Na jej twarzy na krótko pojawił się grymas. Po chwili zniknął i zamiast niego pojawił się delikatny, uspokajający uśmiech. Płakałem na długo przed tym, jak się odezwała.
- Nic nie mogłeś zrobić, Draco.
Chłodny wiatr wzbił się znad wody i uderzył mnie w twarz. Zamknąłem oczy i odetchnąłem głęboko zimnym, trzeźwiącym powietrzem. Łzy po chwili wyschły.
- Przepraszam  – powiedziałem, w końcu otwierając oczy. Granger położyła swoją drobną, bladą dłoń na moim ramieniu. Jej dotyk był lekki, ale ciepły, przebijający się przez warstwę ubrań. Wiedziałem, że tym gestem przebacza mi wszystko.
*
              Tydzień później zatrzymała się przed moim biurem. Byłem zbyt pochłonięty pracą, by od razu ją zauważyć. Nie wiedziałem, jak długo mi się przyglądała, zanim delikatnie zapukała w szybę. Zerknąłem na zegarek. Było późno i oboje powinniśmy być już w domu. Odłożyłem pióro i wstałem, by otworzyć drzwi, choć mogłem zrobić to zaklęciem. Tych kilkanaście sekund zwłoki dawało mi czas, by pomyśleć. Od rozmowy na pomoście nie zamieniliśmy słowa. Nie wiedziałem, jak się zachować.
              - Napijesz się herbaty? – spytała bez cienia niezręczności, jakby poznała mnie kilka dni temu. Niepokój zniknął. Skinąłem głową, zgasiłem światło nad biurkiem i zabrałem swoje rzeczy. Szliśmy pustymi korytarzami w milczeniu, obok siebie, jakby to było naturalne i pozbawione tej niezręczności, która powinna się pojawić. Odezwałem się, gdy zatrzasnęły się za nami drzwi windy.
              - Dlaczego nie weszłaś wtedy do windy? Pierwszego dnia, gdy cię zobaczyłem.
Winda powoli ruszyła w dół, ze zgrzytem, do którego zdążyłem się przyzwyczaić przez ostatnie miesiące pracy. Granger przekrzywiła głowę, najwyraźniej formułując odpowiedź na moje pytanie.
              - Wystraszyłam się – przyznała. – Zapomniałam już, jak to jest spotkać się twarzą w twarz z przeszłością. Później zobaczyłam cię w Rumunii, zanim ty zobaczyłeś mnie ze smokiem. Zrozumiałam, że nie jesteś już tą osobą, którą zapamiętałam. Poza tym, słyszałam wiele rzeczy…
              Zamilkła, gdy winda zatrzymała się na parterze. Chciałem, by mówiła dalej, ale nie potrafiłem jej pospieszyć. Szliśmy ramię w ramię. Prowadziła mnie do wyjścia dla interesantów i wiedziałem, że wkrótce wyjdziemy po mugolskiej stronie Londynu.
              - Wiele osób o tobie mówi. O tym, że ciężko pracujesz. Oczywiście, nie chwalą cię bezpośrednio. Chcą, żebyś czuł się… Chcą zadać ci ból.
              - Chcą, żebym poczuł się gorszy. Już się tak czuję, więc nie ma to żadnego sensu.
              - Przeszłość ma to do siebie, że zawsze będzie za naszymi plecami. Mnie także nie jest łatwo – odparła i gdybym nie wsłuchiwał się uważnie w każde wypowiedziane przez nią zdanie, nie dosłyszałbym nuty smutku.
              Doszliśmy do schowanej we wnęce budki telefonicznej, przez którą można było dostać się na powierzchnię. Granger otworzyła drzwi i wpisała kod. Zawahałem się, gdy weszła do środka i przylgnęła do ściany budki, robiąc miejsce dla mnie.
              -  Właź, Malfoy – syknęła, przewracając teatralnie oczami. Wsunąłem się do budki telefonicznej tuż obok niej. Nasze ramiona się stykały. Podłoga zaczęła się trząść, gdy powoli sunęliśmy w górę.
              - Nigdy nie zrozumiem tej budki – westchnąłem, gdy zbliżyliśmy się do poziomu ulicy i zaczęły dobiegać do nas dźwięki miasta.
              - Często z niej korzystam, kiedy nie chcę używać kominka w biurze Kingsleya.
              - A więc plotki mają w sobie ziarno prawdy – powiedziałem, a Granger uśmiechnęła się lekko i pokręciła głową z niedowierzaniem.
              - Ludzie mówią różne rzeczy. O mnie, o Harrym i Ronie. Nie warto w nie wierzyć. Ale akurat to jest prawdą. Nie lubię przebywać w Ministerstwie. Chcę, żeby widziało mnie jak najmniej osób.
              Mówiła, a podłoga zrównała się z poziomem ulicy. Szliśmy chodnikiem w nieznaną mi stronę, a ona zaczęła opowiadać. O tym jak pracuje i w jaki sposób unika spotkań z ludźmi, z którymi nie chce się widzieć. O tym, jak przez pierwszy rok po wojnie sądziła, że może wykorzystać skupioną na niej uwagę do dobrych celów i jak to postanowienie obróciło się przeciw niej. Mówiła, nie patrząc na mnie. Obracała głowę, gdy przechodziliśmy przez ulicę, ale poza tym, jej spojrzenie utkwione było w jakimś nieznanym mi punkcie.
              Nie wiedziałem, dokąd idziemy, ale pozwalałem jej się prowadzić. Miasto wciąż żyło, choć było już późno. Ulicą przejeżdżały samochody, w knajpach i barach siedzieli ludzie. Nie weszliśmy do żadnego z tych miejsc. 
              -  Tutaj nikt nie wie kim jestem i jest to miła odmiana – powiedziała, wskazując ramieniem na okolicę. Miała rację. Po tej stronie, po niemagicznej stronie Londynu, byliśmy anonimowi.
              - Dlaczego zgodziłaś się pracować dla Ministerstwa, skoro tak bardzo chciałabyś się przed tym wszystkim ukryć? – spytałem, w końcu przerywając jej monolog.
              - Mogłabym zadać ci to samo pytanie. Tak naprawdę oboje dokonujemy jakiegoś strasznego samobiczowania. Ale, mówiąc poważnie, co innego mogłabym zrobić? Jak wyglądałoby moje życie bez magii? Harry pracuje w Biurze Aurorów. Ron w Departamencie Tajemnic. Podobnie jak ja, unikają reporterów i starają się normalnie żyć. Mają rodziny, domy, pracę. Jak wszyscy. Gdybyśmy postanowili ukryć się w świecie mugoli, kim byśmy zostali?
              - Wiedzą, że ze mną rozmawiasz?
Zatrzymaliśmy przed przejściem dla pieszych. Granger w końcu na mnie spojrzała. W jej oczach odbijały się światła miasta.
              - Oczywiście, że tak. I nie widzą w tym niczego złego.
Gdy odpowiedziałem, że w to nie wierzę, roześmiała się na krótko. Naprawdę nie potrafiłem pojąć, w jaki sposób potrafili przejść obok tej sytuacji obojętnie. Pottera byłem w stanie jeszcze objąć rozumem. Posiadał tę ufność w ludzkie dobro, którą posiadała i Granger. Ale Ron Weasley był ostatnią osobą, w której wybaczenie mogłem uwierzyć.
              - Minęło siedem lat, Malfoy. Gdybyś tylko miał siłę się rozejrzeć, wiedziałbyś, że to minęło. Gniew, złość. Owszem, nie ufają ci, ale przyjęli cię. Pozwolili ci pracować. Nie odrzucili cię ostatecznie.
              Nagle złapała mnie za rękaw i skręciła w stronę jednej z kamienic. Zostałem pod schodami, a ona podeszła do drzwi i wyciągnęła klucze.
              - Wejdziesz na tę herbatę, czy nie? – zapytała, przytrzymując drzwi łokciem i odwracając do mnie głowę. Patrzyła na mnie wyczekująco, obracając klucze w dłoni. Wszedłem po schodach z dłońmi w kieszeniach.
              Tego wieczora rozmawialiśmy długo w zasnutej ciemnością kuchni. Mieszkała w kawalerce na trzecim piętrze, małym, schludnym mieszkaniu, w którym o kanty ścian ocierał się kot. Herbata była gorąca i słodka, podana w niepasujących do siebie, pstrokatych kubkach. Hermiona Granger siedziała naprzeciwko mnie, z kolanami podciągniętymi pod brodę, w mugolskim ubraniu. Mówiła dużo więcej niż ja. Pozwalała mi zadawać pytania i czasem odpowiadała na nie wyczerpująco. Bywały również takie, które zbywała lub udawała, że nie zrozumiała ich sensu.
Wyszedłem z jej mieszkania w środku nocy. Nie wiedziałem, gdzie się skierować, dokąd pójść. Gdy wychodziłem, trzymała kota w ramionach i z delikatnym uśmiechem powiedziała, że zobaczymy się jutro wieczorem, w pracy. Po raz pierwszy ktoś zburzył ścianę uprzedzeń, którą zbudowano wokół mnie przez ostatnie lata. Czułem się niezaniepokojony, odarty ze złudzeń. To był pierwszy moment, w którym poczułem się sobą. Nie tym chłopakiem, który podejmował złe decyzje. Nie czarodziejem, który był inny niż wszyscy. Kiedy zwróciła się do mnie po imieniu, na progu mieszkania, życząc mi dobrej nocy, poczułem się zwyczajnie. I to była ulga, której szukałem od lat.
*
              Zobaczyłem ją następnego dnia, gdy około dziewiątej wieczorem kierowałem się do wyjścia z Ministerstwa. Nie wiedziałem, co mną kierowało, kiedy poszedłem za nią ciemnym, cichym korytarzem. Nim się zorientowałem, obróciła się z różdżką w ręce. Wystraszyłem ją. Wyciągnąłem dłonie w obronnym geście. Jeszcze przez chwilę oddychała ciężko, mierząc we mnie różdżką. Później opuściła ją powoli i schowała do kieszeni jeansów.
              Przez sekundę widziałem w jej oczach ten rodzaj przerażenia, o którym nie mówi się nikomu. Ten strach, który łapie za gardło częściej, niż byśmy chcieli. Strach, który zaszczepiła w nas bitwa. Strach przed zaskoczeniem, przed pułapką. Granger potrafiła szybko to maskować, ale w pierwszej chwili była przede mną odsłonięta i dobrze to wiedziała.
              - Nie zakradaj się tak – syknęła, po czym użyła zaklęcia niewerbalnego i zapaliło się światło w całym korytarzu. O tym, że często posługiwała się magią bez użycia różdżki, również słyszałem już wiele historii.
              - Przepraszam. Nie chciałem cię wystraszyć.
Pokręciła z niedowierzaniem głową i przycisnęła palce prawej dłoni do zmarszczonych brwi. Stała tak przez chwilę, najwyraźniej zbierając się w sobie. Czekałem, aż się odezwie.
              - Muszę złapać Kingsleya zanim wyjdzie do domu. Poczekasz tu na mnie?
Powiedziała to tak swobodnie i przez chwilę miałem wrażenie, że poznaliśmy się dopiero wczoraj. I może właśnie tak było. Może poznaliśmy się na tej mugolskiej ulicy, idąc ramię w ramię do jej mieszkania. Skinąłem głową, niewiele myśląc. Odeszła korytarzem i po chwili zniknęła za rogiem.
Usiadłem na jednej z ławek, na której zazwyczaj czekali interesanci. Przez cały czas, gdy jej nie było, myślałem o tym, co powinienem jej powiedzieć. Wiedziałem, że wyznała mi więcej, niż powinna. Mogłem się zrewanżować, ale od czasu wojny nie rozmawiałem z nikim o tym, co działo się dalej. O tym, co bolało.
              - Za dwa tygodnie wysyłają mnie do Rumunii – oznajmiła, pojawiając się w korytarzu dziesięć minut później. – Powiedziałam Kingsleyowi, że z Działu Przestrzegania Prawa zabieram ciebie.
              - Co? – odparłem bezmyślnie, wpatrując się w nią, gdy zbliżała się korytarzem. Usiadła na ławce obok mnie.
              - Był zadowolony z ostatniego raportu. A ja potrzebuję pomocy z regulaminem Ministerstwa Magii w Bukareszcie. Poza tym, i tak wysłaliby ciebie. Dobrze o tym wiesz. Jesteś najlepszy, a jednocześnie chcą ci dokopać.
              - Granger, co ty do cholery wyprawiasz? – spytałem, obracając się ku niej na ławce. Uśmiechnęła się łobuzersko. Tej wersji jej uśmiechu jeszcze nie miałem okazji zobaczyć.
              - Przestań dopatrywać się podstępu tam, gdzie go nie ma. Pamiętasz, jak mówiłam ci o tym, że w tym rozgłosie wokół mnie, nie mogę zrobić nic znaczącego? Być może teraz mogę zrobić coś dla ciebie.
              - Granger, nie musisz być moim wybawcą. To ostatnia rzecz, jakiej od ciebie oczekuję.
              - Posłuchaj, to nie tak, że chcę załatwić ci awans. To nie tak. Chcę, żebyś przez jakiś czas był wśród ludzi, którzy cię szanują.
              Choć uśmiechnęła się niewinnie, wiedziałem, że nie była to zwykła przysługa. Chciała znów poczuć się bohaterem, chociaż nie potrafiła się do tego przyznać. Chciała dać mi drugą szansę, wprowadzić mnie między ludzi. Musiała zauważyć, że w tym chaosie poruszam się sam. Nie mam do kogo wrócić, nic nie trzyma mnie po tej stronie świata. Pierwszy raz pomyślałem o tym, gdy mówiła o Harrym i Ronie, o ich pracy i o tym, że w świecie mugoli nie potrafiłaby żyć. Ja nie miałem takiej kotwicy, ludzi, którzy trzymaliby mnie w tym miejscu. Byłem sam. A ona chciała zagarnąć mnie do swojego życia, pod swoje opiekuńcze skrzydła, które zawsze rozkładała nad innymi. Powinienem był jej podziękować i się wycofać, ale jej uśmiech był życzliwy i ciepły. Taki sam, jaki zapamiętałem sprzed lat, gdy podawała gorący napój mojej zmęczonej matce. Chciała mi pomóc i po wielu latach musiałem się nauczyć, jak tę pomoc przyjmować.
*
              Przez pierwszy tydzień pokazywała mi, jak pracuje. Była jednym z najwyżej postawionych urzędników Ministerstwa Magii, ale gdy przekraczała granice rezerwatu, stawała się kimś innym. Jej wiedza miała tu znaczenie, ale nie była wyraźna, nie była ostentacyjna. Wiedziała o smokach dużo więcej, niż niektórzy opiekunowie, ale zawsze zwracała się do nich z szacunkiem. Panowała nad formalnościami, dużo czasu spędzała w biurze w głównym budynku, ale znajdowała go również na to, by pracować w terenie. Ubierała się jak inni, nie nosiła ministerialnej odznaki, którą zawsze wydawano na czas delegacji. Jadła razem ze wszystkimi, pomagała w pracach fizycznych. Obserwowałem ją z nieskrywanym zachwytem. Imponowała mi i starałem się za nią nadążyć.
              Mieszkaliśmy w jednej chacie oddalonej od głównej części rezerwatu. Musiała spędzać tam czas przy każdej wizycie. Poruszała się po domu z pewnością, z jaką porusza się po własnym terytorium. Chociaż wysłano ją z ramienia Departamentu Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, często widziałem w jej dłoniach dokumenty oznaczone innymi pieczątkami. Wiedziałem, że spędza noce wśród rozrzuconych po podłodze papierów. Późno gasiła światło w swojej części domu i zawsze jako pierwsza była na dole o poranku.
              Pomagałem jej kontaktować się z tamtejszym Ministerstwem Magii. Czytałem stosy dokumentów i kodeksów, starając się zrozumieć, jakimi zasadami kierowało się rumuńskie prawo. Granger często prosiła mnie o pomoc. Przedstawiała mnie innym, budowała wokół mnie atmosferę zaufania, której nie znałem dotychczas. Wkrótce pracownicy rezerwatu zwracali się do mnie bez jej pośrednictwa. Pomogłem ściągnąć w bezpieczne miejsce nowy gatunek smoka, omijając wszystkie prawne kruczki, które stawiano nam na drodze. Podobnie jak Granger, pracowałem fizycznie od rana do południa. Później siadaliśmy naprzeciwko siebie w biurze w głównym budynku, zajmowaliśmy się formalnościami. Zazwyczaj rozmawialiśmy wtedy wyłącznie o pracy lub milczeliśmy, skupieni na własnych zadaniach. Po południu zjadaliśmy obiad z całą resztą, w takiej samej atmosferze, jaką zapamiętałem z mojej pierwszej wizyty. Odnoszono się do mnie wesoło. Wiedzieli, kim jestem, a jednak patrzyli na mnie otwarcie, poklepywali po plecach, żartowali ze mną i ze mnie. Po obiedzie zazwyczaj wracaliśmy w teren i tak zastawał nas wieczór.
Często spędzaliśmy ten czas, obserwując, jak ciemności powoli zasnuwają odległą, majaczącą na horyzoncie Transylwanię. Było coś uspokajającego w otaczających nas górach. Coś pierwotnego, dzikiego i harmonijnego zarazem. Wokół nas soczyście zielony iglasty las stawał się szmaragdowy, aż w końcu całkiem czarny. Dopiero wtedy, gdy wszelkie granice i kształty zacierały się w mroku, tak że nie mogliśmy nic dostrzec, wracaliśmy do domu.
Z chłodnego, górskiego powietrza wchodziliśmy w gorące i suche, pachnące drzewem i żywicą. W sieni ściągaliśmy ciężkie buty i nieprzemakalne kurtki. Na drzwi rzucaliśmy zaklęcie ochronne. W porównaniu do dzikiego, zamieszkałego przez smoki rezerwatu, dom wydawał się bezpiecznym, ciepłym i przytulnym schronieniem. Drewniane ściany i niskie sufity sprawiały, że na moment zapominało się o górskim wietrze i chłodzie.
Rozmawialiśmy nad kubkami herbaty lub kawy, jakbyśmy znali się od dawna. Granger coraz częściej śmiała się w mojej obecności. Było przyjemnie, ciepło, spokojnie. Gdy rozstawaliśmy się na piętrze i rozchodziliśmy do swoich sypialni, Granger życzyła mi dobrej nocy, ale wiedziałem, że nie kładzie się spać.
W drugim tygodniu naszego pobytu udało mi się po raz pierwszy zejść na dół przed nią. Wyraz zaskoczenia na jej twarzy był tego wart. Postawiłem przed nią talerz i kubek.
- Dlaczego tak późno kładziesz się spać? – spytałem, dostrzegając w jej oczach cień zmęczenia. Oparła głowę na dłoniach, a łokcie na stole.
- Nie mów, że ty nie masz problemów z zasypianiem – odparła, przesuwając kubek bliżej siebie. Patrzyła na herbatę tak, jakby znajdowała w jej tafli odpowiedzi na wszystkie pytania.
- Miewam koszmary. Ale po siedmiu latach nauczyłem się o nich zapominać, gdy tylko budzę się rano.
Po raz pierwszy rozmawialiśmy o rzeczywistości, którą staraliśmy się spychać na dalszy plan. Uniosła głowę i przyjrzała mi się z ciekawością.
- Nie mam koszmarów. Tylko nie mogę spokojnie zasnąć. Jest tak od zawsze, od lat. Zaczęło się, gdy szukaliśmy horkruksów.
Mówiła o tym, jak ze strachem oczekiwała swojej warty i z jakim trudem oddawała się snom. Choć czas, który opisywała, był odległy, jej opowieść była ponura i niezwykle żywa. Słuchałem, a gdy robiła przerwy, by napić się herbaty, czekałem, aż znów się odezwie.
              - Jesteś niesamowita – wyrwało mi się, gdy skończyła i odetchnęła głęboko, jakby zrzuciła z siebie ogromny ciężar. Jeśli jej oczy się zaszkliły, żadne z nas nie przyjęło tego do świadomości. To, co powiedziałem, wisiało między nami kilka długich sekund.
              - Dlaczego to powiedziałeś?
              - Jesteś najlepsza w tym, co robisz. Zawsze byłaś. Jesteś zdeterminowana, kompetentna. Jesteś silna. A jednak codziennie obudowujesz się ścianą, która jest niewidzialna. Próbujesz rozebrać moją, kawałek po kawałku, a tymczasem jesteś do mnie tak podobna. Ukrywasz ból, który wciąż tam jest.
              Odwróciła wzrok i przez dłuższą chwilę miałem wrażenie, że walczy ze złością. Bałem się, że ją obraziłem.
              - Każdy to robi. Każdy to ukrywa. Mijają lata i to nie może nas definiować do końca życia, Malfoy. Ból pomaga się skoncentrować. Na tym, co jest teraz.
Jeśli przed chwilą dojrzałem w niej niepewność i złość, teraz widziałem spokój. Uśmiechnęła się, po czym wypiła ostatni łyk herbaty.
*
              Oznajmiła, że odwiedzą ją przyjaciele i, choć prawie sparaliżował mnie strach, nie dałem tego po sobie poznać. Nie widziałem Pottera i Weasleya od dawna i perspektywa spotkania z nimi wydawała się nierealna. A jednak zjawili się tego popołudnia, na wzgórzu, na którym wylądowałem w Rumunii po raz pierwszy. Ja, Granger i kilku pracowników rezerwatu staliśmy na dole, w obrębie ochronnej kopuły. Schodzili do nas powoli. Widziałem, że śmieją się i żartują. Harry trzymał za rękę Ginny Weasley. Ron szedł obok z kobietą, której nie znałem. Niósł w ramionach małe, rudowłose dziecko. Kiedy się zbliżali, zobaczyłem w całej okazałości, jak wyglądało teraz ich życie. Rażące słońce rozświetlało ich sylwetki. Byli szczęśliwi, a ich wesołe głosy stawały się coraz głośniejsze.
              Przy osłonach przywitał ich Charlie Weasley. Uściskał wszystkich po kolei i odebrał od młodszego brata kwilące z radości dziecko. Granger ruszyła naprzód, ale gdy zauważyła, że wciąż stoję w miejscu, obróciła się. Uśmiechnęła się tak, jak lubiłem.
              - Chodź – powiedziała, zachęcając mnie skinieniem głowy. Poszedłem za nią posłusznie. Ich głosy mieszały się, były dźwięczne, wesołe. Granger wpadła w ramiona Ginny Weasley i stały tak dłuższą chwilę, jakby ten uścisk dodawał im sił. W końcu się odsunęły i czujne spojrzenie Ginny padło na mnie. Czułem, że rumienię się pod siłą tego wzroku. Wiedziałem, że to właśnie ona, jej najlepsza przyjaciółka, wie o mnie najwięcej.
              - Cześć – powiedziała w końcu, wyciągając do mnie rękę. Uścisnąłem ją. Za naszymi plecami Harry targał ze śmiechem włosy Hermiony. Kiedy się odwrócił, wyraz jego twarzy się nie zmienił. Podszedł i uściskał mi dłoń, mocno i pewnie. Choć od siedmiu lat patrzył na mnie z okładek gazet, teraz, z bliska, wyglądał inaczej. Zza okularów patrzyły na mnie oczy człowieka, który przeżył więcej, niż ktokolwiek, kogo znałem. Ale na powierzchni, na wyciągnięcie ręki, był spokój, tak podobny do tego, który widziałem w oczach Granger. Skąd czerpali to uczucie, które tak mnie fascynowało? Skąd biło to przekonanie, że wszystko jest w porządku?
              - Wspominała, że cię tu spotkamy – powiedział, na moment zwracając wzrok ku Hermionie, która właśnie witała się z Ronem i jego uśmiechniętą żoną.
              - Gdyby tego nie zrobiła, to powitanie wyglądałoby bardziej niezręcznie, niż wygląda – odparłem, a Harry i Ginny wymienili uśmiechy.
              - Dobrze cię widzieć, Draco. Naprawdę. – Głos Ginny był szczery, lekki. Uwierzyłem jej, zanim skończyła mówić. Gdy odeszli, by przywitać się z resztą, Hermiona wróciła do mnie, prowadząc za sobą Rona. Tego spotkania bałem się najbardziej. To Ron pałał największą nienawiścią do osoby, którą już nie byłem i naprawdę widziałem sens w tej nienawiści, była usprawiedliwiona. Wyciągnął do mnie rękę bez słowa. Czułem na sobie wzrok Granger, gdy wyciągnąłem swoją.
              - Cześć, Malfoy – wykrztusił, ściskając moje palce nieco mocniej niż pozostali. Nie było w jego tonie wrogości. Ani wtedy, ani nigdy w następnych latach. Przedstawił mi swoją żonę Aurelię i syna Freda. Gdy to robił, jego twarz wyrażała dumę i wiedziałem, że to właśnie rodzina daje mu siłę. Uściskałem maleńką, ciepłą dłoń dziecka, które patrzyło na mnie z naiwną fascynacją, na którą potrafią zdobyć się jedynie dzieci. Chłopiec powtórzył cienkim głosem moje imię i uśmiechnął się szczerze, a potem wrócił w ramiona matki. Patrzyłem, jak odchodzą, mierząc się z uczuciami, jakich dotąd nie znałem.
              - Nie było tak źle, prawda?
Głos Granger przywołał mnie na powierzchnię. Choć wszyscy zmierzali w stronę jednego z budynków, ona została przy mnie i patrzyła tam, gdzie patrzyłem ja. Na splecione dłonie, na uśmiechy, na rodzinę.
              - Są szczęśliwi – wyszeptałem, mrużąc oczy. Słońce świeciło teraz z całą mocą i rozgrzewało skórę. Granger zasłoniła oczy dłonią.
              - Mówisz to tak, jakbyś był zaskoczony.
              - Bo jestem.
Roześmiała się cicho. Kiedy dotknęła mojego ramienia, tak jak wtedy, na pomoście, drgnąłem. Staliśmy tak przez chwilę, aż wszyscy zniknęli za drzwiami najbliższego budynku.
              - To nie jest takie trudne, Draco. Właściwie, to bardzo proste – powiedziała, przesuwając dłoń w zgięcie mojego łokcia. Spojrzałem w dół, na jej drobne palce zaciśnięte na materiale mojej bluzy. Wiedziałem, co miała na myśli i co chciała mi pokazać. Byli szczęśliwi, ponieważ nie byli sami. Witali się z myślą, że być może siedem lat temu dokonali cudu, dzięki któremu teraz mogą się widzieć. Granger nie poruszyła się, gdy chwyciłem jej dłoń w swoją i zbliżyłem ją do ust. Pocałowałem rozgrzaną, pachnącą słońcem skórę.
              - Dziękuję – powiedziałem cicho, wiedząc, że usłyszy.
*
              Tego wieczora rozpalono ognisko i świętowano. Granger, po raz pierwszy od przybycia ze mną do Rumunii, nie wykonała żadnego zadania, które powinna wykonać. Dokumenty zamknęła w biurze na klucz i większość dnia spędziła, oprowadzając przyjaciół po zagrodach. Towarzyszyłem im i zdawało się, że nie zauważali mojej obecności, a przynajmniej nie w negatywny sposób. Często zwracali ku mnie głowy, gdy odpowiadałem na pytanie, które zadali w przestrzeń, zapewne oczekując odpowiedzi ze strony Hermiony. Gdy ją uprzedzałem, uśmiechała się do mnie zachęcająco. Popołudnie minęło szybko i wkrótce siedzieliśmy w gęstym od dymu kręgu wokół ogniska.
              Granger siedziała niedaleko, z małym Fredem na kolanach. Chłopiec wyciągał rączki w stronę ogniska i śmiał się głośno, gdy Hermiona szeptała pod nosem zaklęcia i z płomieni wydobywały się wyraźne zarysy smoków. Przyglądałem im się zafascynowany.
              - Fred ją uwielbia. – Potter usiadł obok mnie na drewnianej ławie. Podał mi butelkę kremowego piwa. Podziękowałem skinieniem głowy.
              - Dlaczego nie rzuciłeś we mnie klątwą?
Pytanie było wyrwane z kontekstu, ale Potter zrozumiał. Uśmiechnął się, biorąc łyk piwa z butelki. Patrzył dłuższą chwilę na ognisko, aż od dymu zaszkliły mu się oczy. Z tak bliska widziałem bliznę na jego czole. Wciąż tam była, choć czarodziej, który ją zostawił, nie istniał od siedmiu lat.
              - Dlaczego miałbym to zrobić? – odparł w końcu.
              - Sądziłem, że mnie nienawidzisz.
              - W całym swoim życiu nienawidziłem tylko jednego czarodzieja, Draco. Nie jestem w tym dobry. Nie czuję potrzeby zemsty. Nie chcę cię poniżać, czy ranić. Rozmawiałem o tym z Hermioną. Gdy powiedziała mi, że cię spotkała. Ona ci ufa.
              - Tak, chociaż nie wiem dlaczego – odparłem i naprawdę nie miałem pojęcia. Hermiona Granger mi ufała i było to tak absurdalne, że gdyby ktoś mi o tym powiedział kilka miesięcy wcześniej, nie uwierzyłbym.
              - Jest dobrym człowiekiem. Dała ci drugą szansę, bo leży to w jej naturze. Widzi nadzieję tam, gdzie nie widzi jej nikt inny.
Potter miał rację. Widziała we mnie coś, czego sam nie dostrzegałem. Dla innych ona była symbolem nadziei, tak jak Potter i Weasley. Dawała ludziom pewność, że jeśli magiczny świat znów zadrży w posadach, jutro, za rok czy za kilkanaście lat, ktoś stanie w jego obronie. Ale dla najbliższych, dla przyjaciół, była tą osobą, która widziała nadzieję nie w sobie, a w innych. To ona poprowadziła Harry’ego do zwycięstwa, ona wspierała go i oddałaby za niego życie, bo widziała w nim nadzieję na uratowanie świata, który kochała.
              Tego wieczora zostawiłem ją przy ognisku. Odszedłem, zbyt zmieszany, by uczestniczyć w tym rozbuchanym radością przedsięwzięciu. Wciąż słyszałem ich okrzyki, gdy wspinałem się w stronę domu. Myślałem o tym, co mnie spotkało. O spokoju, który czułem, będąc w ich towarzystwie. O cieple, które biło od ludzi, którzy przeżyli wojnę i po latach widzieli, że odeszła, być może nie na dobre, ale na czas wystarczająco długi, by życie wróciło do normy. Wiedziałem, że tak jak ja i Granger zmagają się codziennie ze skrawkami niepokoju. Ale ból pozwalał się skupić i przetrwać.
 Odwróciłem się na szczycie wzgórza, tuż przed chatą. W dole ćmiły się płomienie ogniska. Poczułem, że ból tkwi pod skórą, jest jak żar w palenisku, ale pod rozgwieżdżonym, czystym niebem wydawał się lżejszy. Miałem wrażenie, że po raz pierwszy odpływa na tyle głęboko, bym poczuł coś więcej. Wpatrywałem się odległe płomienie, zastanawiając się, czy Hermiona Granger o mnie myśli. Miałem nadzieję, że tak.
*
              Ten czas, który spędzili z nami w Rumunii, był dla mnie jak przejażdżka kolorową, wirującą karuzelą. Wpuścili mnie do swojej hermetycznej grupy. Wiedziałem, jak wiele kosztowało ich jej stworzenie, wycofanie się na bezpieczną odległość od obcych oczu. Kiedy Fred po raz pierwszy pozwolił mi nieść się na rękach, a Ginny uśmiechnęła się do mnie z aprobatą, poczułem, że przynależę do czegoś, czego nigdy nie znałem.
              Nie pytali mnie o to, co prawdopodobnie chcieli wiedzieć. Nie wspominali o moim ojcu, ani matce. Nie spytali, gdzie mieszkam. Choć mógłbym odpowiedzieć na każde z ich pytań, wiedziałem, że jest tylko jedna osoba, której chciałbym o tym wszystkim opowiedzieć.
              Ostatniego wieczoru przed ich powrotem do Londynu siedzieliśmy na tarasie przed głównym budynkiem rezerwatu. Dom stał wysoko, a widok rozciągał się na całą dolinę. Smoki wzbijały się w powietrze w szarawym półmroku. Księżyc świecił jasno, odbijał się w łuskach, gdy skrzydła rozciągały się na boki. Wciąż nie przyzwyczaiłem się do tego widoku. Kiedy wypiłem kilka kremowych piw przy akompaniamencie wesołych rozmów, smoki wydawały się nierzeczywiste, rozmazane w oddali, oddzielone od nas szkłem. Były jednak bliżej, niż sądziliśmy. Co jakiś czas wieczorną ciszę rozdzierał ryk, który przypominał, do kogo należy to terytorium.
              - A wy kiedy wracacie do Anglii? – zapytał Ron, kiwając głową w stronę mnie i Granger. Siedzieliśmy po tej samej stronie stołu, tak blisko siebie, że gdybym wyciągnął rękę, mógłbym dotknąć jej dłoni opartej na krześle.
              - Myślę, że za kolejny tydzień. Musimy jeszcze wybrać się do Bukaresztu, załatwić kilka spraw.
Hermiona siedziała owinięta kocem, który chronił ją przed wieczornym, chłodnym powietrzem. W prawej dłoni obejmowała kubek parującej herbaty. Wyglądała na rozluźnioną. Była wśród swoich.
              - Dobrze wam się razem pracuje – wtrąciła się Ginny, a twierdzący ton jej głosu sprawił, że Ron lekko uniósł brwi. Spojrzałem w bok, napotykając czujne spojrzenie Granger.
              - Tak, to prawda – odpowiedziała, zanim zdążyłem otworzyć usta. Siedziała na tyle blisko, bym w półmroku mógł dostrzec iskierki rozbawienia tańczące w jej oczach.
              - Gdyby ktoś mi powiedział pół roku temu, że będziesz tu z nami siedział, nie uwierzyłbym – odezwał się Harry. W jego ramionach, zwinięty pod kocem, smacznie spał Fred. Patrzyłem w zamyśleniu na spokojną twarz dziecka. Uśmiechało się lekko przez sen, uśmiechem tak podobnym do uśmiechu Rona. Czy kiedykolwiek bym uwierzył, że będę świadkiem snu tego niewinnego dziecka? Harry pochwycił moje spojrzenie. Jego twarz wyrażała wiele emocji – dumę, miłość, ale i strach. Wiedziałem, że go nie opuszcza, nawet gdy szeroko się uśmiechał i w każdej takiej chwili, kiedy widziałem ten przebłysk strachu, zastanawiałem się, jak to jest. Jak to jest, przeżywać każdy dzień, oczekując bólu w skroni, który nie nadchodził i prawdopodobnie nigdy miał nie nadejść, a jednak był jak nieśmiertelne widmo.
              - Nigdy ci nie podziękowałem.  – Usłyszałem własny głos i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że wypowiedziałem te słowa nie tylko w swoim umyśle. Wszyscy unieśli głowy, nagle niezainteresowani szklankami, w których przed chwilą topili spojrzenia. Cisza, która zapadła, była gęsta i pełna oczekiwania. Potter uniósł lewą dłoń, w której trzymał swoją szklankę. Ruch był niezręczny, bo zazwyczaj posługiwał się prawą, w której zgięciu spoczywała główka Freda. Upił łyk whiskey i w końcu na mnie spojrzał.
              - Uważasz, że za co powinieneś mi dziękować? – spytał, po czym odstawił szklankę i zdjął okulary. W półmroku twarze pozostałych pozostawały bez wyrazu. Wszyscy czekali.
              - Za to, że go zabiłeś. Za to, że nie musiałem dłużej tego robić. Patrzeć na ten ból. Oczekiwać jego wezwania. – Głos załamał mi się pod sam koniec. Widziałem przez łzy, jak Ginny sięga po dłoń Harry’ego i przyciąga ją do ust. Potter płakał, choć cicho i spokojnie.
Moje ramiona dygotały, usta zaciskały się tak długo, jak potrafiły. Później tama pękła. Poczułem, jak otaczają mnie ramiona. Jak dłonie obejmują moją twarz, przesuwają się we włosy, zaciskają się tam, mocno, ale nieboleśnie. Łkałem w ramionach Hermiony Granger i wszyscy milczeli, pozwalając mi płakać. Gdy zacząłem się uspokajać, odsunęła się i usiadła tuż przy mnie, przed moim krzesłem. Mogłaby położyć swoją głowę na moich kolanach. Otarłem zaczerwioną twarz dłonią. Piekły mnie oczy, a płuca zdawały się zmęczone szybkim, urywanym oddechem.
Granger patrzyła na mnie tymi ogromnymi, spokojnymi oczami. Gdzieś głęboko tliły się ból, strach i niepewność, ale powierzchnia była jak nienaruszona tafla jeziora. Jej spojrzenie przywoływało mnie z powrotem, a gdy uśmiechnęła się, ledwo zauważalnie, odetchnąłem. Spojrzałem ponad jej ramieniem i napotkałem podobne spojrzenia, pełne smutku, ale i dumy i wiary. Kiedy wstałem, Hermiona także to zrobiła.
- Chodźmy – powiedziała, splatając moją dłoń ze swoją. Odeszliśmy w ciszy, odprowadzani ich spojrzeniami. Czułem je na sobie tak długo, jak byliśmy widoczni w półmroku. Później znaleźliśmy się tak daleko, że światła głównego budynku zniknęły, a wraz z nimi ciężar tych spojrzeń. Hermiona wciąż ściskała moją dłoń w swojej. W oddali, wysoko ponad koronami drzew, przemknęła sylwetka smoka. Zatrzymaliśmy się na moment, obserwując jak krąży, rozciągając skrzydła. Ruszyliśmy w dalszą drogę, gdy zniknął nam z pola widzenia.
              - Draco…
Moje imię w jej ustach brzmiało jak wezwanie, jakby przywoływała mnie z daleka. Nie spojrzałem na nią. Skinąłem tylko głową, dając znak, że słucham.
              - Dlaczego nie powiedziałeś wcześniej?
Wiedziałem, że pyta o ból. Poczuła go, gdy mnie objęła i przez chwilę wydawało mi się, że nie będę w stanie odpowiedzieć na jej pytanie.
              - Wstydziłem się, bo wasz ból jest gorszy, niż mój. Wstydziłem się pokazać, że ja też go czuję.
Doszliśmy do domu. Na tarasie tliło się światło, które zostawiliśmy, wychodząc po południu. Weszliśmy na schody i nie protestowałem, gdy Granger usiadła na ostatnim stopniu i pociągnęła mnie za sobą.
              - Myślałeś, że to zlekceważymy? Że któreś z nas powie…
              - Że nie mam prawa do tego bólu – skończyłem, wciąż wpatrując się w jakiś nieokreślony punkt przed sobą. Prawdą było, że nie widziałem nic.
              - Spójrz na mnie – zażądała, a jej ciepłe dłonie ponownie objęły moją twarz, gdy się do niej odwróciłem. Patrzyła na mnie z zawziętością, z pewnością siebie, z gniewem, ale i z łagodnością.
              - Nie masz racji, Draco. Masz prawo odczuwać ten ból, tak jak my. Masz prawo płakać i złościć się na to, co zrobiłeś. Ale masz też prawo żyć. I być szczęśliwy.
Po raz pierwszy przy mnie płakała i gdybym mógł, zabrałbym te łzy i to cierpienie z jej oczu. Drżącą dłonią starłem słone krople z jej policzków i uśmiechnąłem się do niej, tak jak ona robiła to wiele razy, gdy tego potrzebowałem.
              - Mam prawo. Ale to ty na to zasłużyłaś. Na szczęście – wyszeptałem, ścierając ostatnią, samotną łzę. Zadygotała, ale nie uroniła ani jednej więcej. Wstała ze schodów i pociągnęła mnie za sobą. Weszliśmy do ciepłego, cichego domu. Tak jak zawsze rzuciliśmy zaklęcia ochronne na drzwi i ściągnęliśmy buty i kurtki.
              - Czy mógłbyś… - zawahała się, przystając w korytarzu.
              - Tak?
Przez chwilę stała ze wzrokiem wbitym w podłogę. Czekałem cierpliwie, zastanawiając się, z jaką prośbą się do mnie zwróci. W końcu uniosła głowę.
              - Czy mógłbyś spać dziś w moim pokoju? – spytała i jeśli moja twarz zdradziła zaskoczenie, zignorowała to. Podeszła i sięgnęła po obie moje dłonie. – Proszę, chciałabym zasnąć.
              Zgodziłem się. Zaprowadziła mnie na górę, do swojej sypialni. Ściągnęła gruby sweter przez głowę. Gumka podtrzymująca jej włosy puściła i zsunęła się, wypuszczając z niewoli warstwy jej loków. Usiadłem na skraju fotela, gdy zaczęła ściągać spodnie. W stłumionym, żółtawym świetle lampy, którą wcześniej zapaliła, jej ciało było idealnie krągłe. Nie mogłem oderwać od niej oczu, aż do chwili, w której jej własne zaczęły wyrażać żądanie. Uśmiechnęła się delikatnie, z aprobatą, kiedy ściągnąłem sweter. Bez skrępowania ściągnęła bluzkę i zobaczyłem ją w bieliźnie, prostej i ciemnej, idealnie wykrojonej na tle jej ciała. Wsunęła się pod kołdrę i czekała. Ściągnąłem resztę ubrań i położyłem się obok niej w samych bokserkach. Choć oczekiwałem, że będę czuł się niezręcznie, to uczucie nie pojawiło się nawet na sekundę. Spokojnie objęła mnie ramieniem, jej głowa spoczęła na mojej piersi. Nakryłem nas kołdrą, a jej drobna dłoń uniosła się na sekundę i światło nad nami zgasło. Położyła ją z powrotem na moim mostku i przez całą noc, gdy już zasnęła, a ja czuwałem, ciepło rozchodziło się z tego miejsca.
*
Poprosiła mnie o to tylko raz. Przez kolejne dwa tygodnie rozstawaliśmy się na piętrze bez słowa. Po wyjeździe przyjaciół Hermiona wróciła do rytmu, którego i ja zdążyłem się nauczyć. Wstawała o świcie i pracowała do zmierzchu. Światło w jej sypialni gasło w środku nocy i zapalało się rankiem jako pierwsze.
Nie rozmawialiśmy o tym, co wydarzyło się tamtego wieczoru na tarasie, o tym, o co mnie poprosiła, ani o tym, w jakiej ciszy żegnałem się z jej przyjaciółmi kolejnego dnia. Wróciliśmy do znanej nam rutyny. Wciąż spędzaliśmy razem wiele wieczorów i wciąż dzieliłem z nią więcej myśli, niż powinienem. Wkrótce mieliśmy wrócić do Londynu. Starałem się o tym pamiętać, gdy słyszałem, jak porusza się w sypialni, choć już dawno powinna spać. Powtarzałem to sobie także wtedy, gdy mnie dotykała, a robiła to odruchowo i bez większego namysłu.
Któregoś wieczoru oznajmiła, że powinniśmy wracać za dzień lub dwa. Ministerstwo wołało nas z powrotem. Siedzieliśmy na schodach przed domem, zmęczeni pracą w terenie. Czułem, że padną te słowa, spodziewałem się ich. Od wielu dni nie robiliśmy niczego, co można by nazwać naszą zwyczajną pracą. Biuro w głównym budynku pozostawało zamknięte. Wykonaliśmy wszystkie zadania, które powierzyło nam Ministerstwo, wypełniliśmy wszystkie dokumenty, przebłagaliśmy władze w Bukareszcie. To, że wciąż byliśmy w Rumunii, zawdzięczaliśmy tylko i wyłącznie Granger, która odwlekała moment wysłania Kingsleyowi ostatecznego raportu. Nadszedł czas, by wracać i wiedzieliśmy o tym doskonale.
- Nie wiem, czy chcę dalej pracować w Ministerstwie – powiedziałem, wpatrując się w las, który rozciągał się przed nami ciemny i szumiący, jak ocean. Siedzieliśmy na schodach przed domem. Zmierzch zapadł jakiś czas temu, ale wciąż tkwiliśmy nieporuszeni.
- To, co tutaj zobaczyłeś, przyniosło tę myśl?
Granger siedziała oparta o poręcz schodów. W dłoniach trzymała płaski, gładki kamyk. Nie spuszczała z niego wzroku. Patrzyłem dłuższą chwilę, jak kamień obraca się powoli między jej palcami. Zastanawiałem się nad odpowiedzią na jej pytanie. To, co pozwoliła mi zobaczyć w rezerwacie przez ostatnie tygodnie, nie było tym, co uczyniło różnicę. Owszem, wpuściła mnie do świata, do którego nie należałem. Otworzyła przede mną drzwi do miejsc, które kochała. Ale to nie to sprawiło, że poczułem spokój.
              - To nie to. – Westchnąłem, kręcąc głową. – To ty.
Kamyk zatrzymał się w jej dłoni. Spojrzała na mnie, zmrużyła oczy, a w końcu odwróciła głowę i rzuciła kamień. W zapadającej ciemności szybko zniknął nam z oczu.
              - Sprawiłaś, że poczułem się kimś więcej. Pokazałaś mi, że tak jak wy, mogę nauczyć się jeszcze tak wiele. Mogę coś zmienić, jeśli zechcę. Mogę o wiele więcej, niż sądziłem. I jeśli to była twoja misja. Jeśli chciałaś mnie uratować, udało się.
Wiedziałem, że uważnie słucha, choć wpatrywała się w ciemność. Chciałem wiedzieć, o czym myśli, ale nie odważyłem się zapytać.
              - To nie była misja – odezwała się po kilku minutach. – To nie było zamierzone, Draco. Zobaczyłam cię tamtego dnia w rezerwacie, gdy cię przysłali, i widziałam, że wycierpiałeś swoje. Siedziałeś tam skupiony, marszczyłeś brwi, dokładnie czytałeś każdą kartkę, bałeś się, że możesz popełnić błąd, nie spisać się. Nie było w tobie już nic z tamtego chłopca, który zadawał innym ból. Nie było wyższości, nie było arogancji. Od tamtego dnia nie czułam żadnych wątpliwości. Wybaczyłam ci. Miałeś czystą kartę.
              - Mimo tego, co przeszłaś, jest w tobie wiara w ludzi, której nie rozumiem – powiedziałem, nareszcie przyciągając jej wzrok. – Harry powiedział, że widzisz nadzieję tam, gdzie nie widzi jej nikt inny.
              - Ktoś inny nazwałby to naiwnością – odparła, a w jej głosie pobrzmiewała gorzka nuta. Zsunąłem się na schodek, który zajmowała. Siedzieliśmy teraz naprzeciwko siebie, oparci o poręcze, a nasze kolana stykały się pośrodku schodów.
              - Zawiodłaś się na mnie? Żałujesz, że się zbliżyłem?
Bałem się odpowiedzi na to pytanie dużo wcześniej zanim je zadałem. Hermiona spojrzała na mnie poruszona, zbita z tropu. Pokręciła głową z niedowierzaniem.
              - Nie. Nie to miałam na myśli, kretynie – wydusiła z siebie. Pierwszy raz widziałem ją tak wytrąconą z równowagi. Nie poruszyła się jednak. Nasze kolana wciąż się stykały. Patrzyłem, jak oddycha głęboko przez nos.
              - Bywam naiwna. Wierzę, że w ludziach jest więcej dobra niż zła. Dlatego udało nam się wygrać wojnę. Dlatego Harry zabił Voldemorta. Bo wierzy w to do dziś, tak jak ja. Nie wiem, co mogłabym zyskać, gdybym cię znienawidziła. Co by to dało? Za co miałabym się mścić? Jaką krzywdę mogłabym ci wyrządzić, która byłaby gorsza od tego, co już przeszedłeś? Wszyscy przeszliśmy przez piekło, o którym nigdy nie zapomnimy. Wszyscy odpokutowaliśmy na swój sposób. Zobaczyłam to, gdy na mnie spojrzałeś. Krzywdziłeś samego siebie aż do dnia, w którym cię powstrzymałam.
              Odwróciłem głowę, odchyliłem ją lekko. Łzy piekły w kącikach oczu, ale nie pozwoliłem im się uwolnić. Myślałem o wielu sprawach, o prawdzie, którą Granger wydobyła na powierzchnię, a której ja bałem się od lat. I myślałem o niej, o Hermionie, która siedziała na wyciągnięcie ręki, sprawiając, że nie czułam się samotny.
              - Wiesz, kiedy byliśmy w szkole, zazdrościłem Potterowi, że ma ciebie i Rona. Nigdy nie był sam. To on niósł największy ciężar, ale jednak, przez cały ten czas, nie był sam.
Jej ciepła dłoń dotknęła mojego ramienia i leżała tam przez chwilę, przyjemnie ciężka. Później przesunęła się w górę, na mój odsłonięty kark. Obróciłem głowę. Granger wpatrywała się we mnie odważnie, z uśmiechem.
              - Nie jesteś już sam – powiedziała, a jej palce musnęły moje ucho, delikatnie przesunęły się po szczęce. Pocałowaliśmy się, jakby to była najbardziej naturalna kolej rzeczy. To był delikatny, czuły pocałunek i gdy jej usta poruszały się miękko razem z moimi, zrozumiałem, że wszystko, co mówiła wcześniej, było prawdą. Ten pocałunek nie był uwodzeniem, nie był pożądaniem. Był czułością i wybaczeniem.
              - Chodźmy spać – wyszeptała, biorąc mnie za rękę. Poszedłem za nią do domu, ogarnęło nas ciepło bijące od kominka w salonie, czuliśmy uspokajający zapach suchego drewna. Weszliśmy na piętro po skrzypiących schodach. Bez zawahania zaprowadziła mnie do swojej sypialni. Stanęła przy oknie, oparła dłonie o parapet, patrzyła na ciemny zarys kołyszących się drzew, na księżyc wysoko nad nami. Usiadłem na parapecie, tyłem do szyby, by móc widzieć jej twarz. Sięgnęła do zapięcia kurtki, ściągnęła ją szybko i rzuciła na fotel. Patrzyłem, jak spod swetra wyłania się jej drobne ciało. Zsunęła ramiączka podkoszulki. Ubrania opadły u jej stóp. Chłodne światło księżyca padające z okna nadawało jej skórze przedziwny odcień. Jej piersi okrywał ten sam ciemny biustonosz, który widziałem pierwszej nocy w jej pokoju. Wciąż miała na sobie jeansy. Płaski brzuch wyłaniał się spod materiału.
              - Chcesz spać tutaj czy u siebie?
Wiedziałem, że pyta o coś więcej. W jej spojrzeniu tkwiła obawa, ale wyciągnąłem dłoń, położyłem ją płasko na jej brzuchu, niepokój zniknął. Przesunąłem kciukiem po jej gładkiej skórze, tam i z powrotem.
              - Zostanę tutaj, jeśli zechcesz mnie przyjąć.
Przesunęła się o krok. Stała teraz naprzeciwko mnie. Przesunąłem dłoń na jej bok, kciukiem gładziłem miejsce, gdzie jej skóra chowała się pod jeansami. Pocałowaliśmy się po raz drugi, ale tym razem poczułem coś innego. Jej dłonie wplątały się w moje włosy, tak jak wtedy na tarasie, gdy starała się mnie pocieszyć. Poczułem tęsknotę, pragnienie, ból i radość. Wszystko to w kilku sekundach, w jednym cichym westchnieniu, z którym odsunęła się, by zaczerpnąć powietrza. Patrzyliśmy na siebie przez chwilę, aż jej dłonie znalazły drogę pod mój sweter. Pomogła mi go zdjąć i roześmiała się cicho, gdy moje naelektryzowane włosy uniosły się w różne strony. Przeczesała je palcami i przez chwilę miałem wrażenie, że zaraz się odsunie. Ale tego nie zrobiła.
              - Zdejmij to – powiedziała, szarpiąc za pasek moich spodni. Wstałem z parapetu i zrobiłem to, czego zażądała. Kiedy się rozbierałem, ona ściągnęła własne jeansy, odłożyła na fotel skarpetki. Staliśmy naprzeciwko siebie w samej bieliźnie. Dotknąłem jej dłoni, nadgarstka, przedramienia. Drobne drgnienie magii sprawiło, że zatrzymałem się zdumiony.
              - Masz na sobie zaklęcie maskujące – wyszeptałem, a wyraz jej twarzy zmienił się diametralnie. Zmarszczyła brwi, jej spojrzenie posmutniało. Czar prysł, pomyślałem, ze smutkiem obserwując, jak zamyka się na mnie w sekundzie. Próbowała się cofnąć, ale przyciągnąłem ją bez namysłu. – Zaczekaj. Pozwól mi…
Sięgnąłem po swoją różdżkę, która leżała na parapecie. Hermiona pokręciła głową. Sądziła, że chcę ściągnąć z niej zaklęcie, ale wcale nie miałem takiego zamiaru. Przytrzymałem ją za nadgarstek i powoli obróciłem różdżkę w drugiej dłoni, skierowałem ją na siebie.
              - Finite incantantem…
Na jej twarzy malowało się zdumienie równe mojemu, gdy zaklęcie maskujące zaczęło się cofać, odsłaniając moje ciało. Zobaczyła wszystko. Blizny na piersi, których nie mogła wyczuć wcześniej pod palcami. Trzy długie odrażające pręgi, które pozostawiło po sobie zaklęcie Harry’ego Pottera. Zobaczyła blizny na ramionach i nogach, po zaklęciach, które zadawał sam Lord Voldemort w chwili nieopanowanego gniewu. Jej oczy wypełniły się łzami. Odłożyłem różdżkę, dając jej znak, że nie zamierzam robić nic, czego nie zechce. 
              - Draco…
              - Nie, nie chcę litości. Właśnie dlatego oboje nosimy to zaklęcie – przerwałem, wytrzymując spojrzenie jej zaszklonych oczu. Położyła palce na bliźnie na piersi.
              - Severus Snape zawsze miał dobrą rękę do zaklęć uzdrawiających – wyszeptała, śledząc pod palcami proste zgrubienie. Zamknąłem oczy, wyobrażając sobie, jak odczuwałbym jej dotyk, gdyby nie było pod nim blizn.
              - To prawda – odparłem, uśmiechając się mimowolnie. – Zawsze zszywał mnie najlepiej, jak potrafił.
              - A ta? – spytała, przesuwając palce na moje gardło. Otworzyłem oczy. Stała na tyle blisko, że widziałem własne odbicie w jej tęczówkach.
              - To dzieło Bellatrix – odpowiedziałem, a gniew w oczach Hermiony stał się wyraźny i ostry jak brzytwa. Pochyliła się i przykryła bliznę na gardle swoimi ustami.
              - Żałuję, że…. to nie ja… ją zabiłam – wyszeptała między pocałunkami, które przesuwały się powoli z mojego gardła na szczękę, aż dotarły do ust. Jej miękkie, wciąż wibrujące od znanego mi zaklęcia, ciało przylgnęło do mojego. Pocałunek był głęboki, tak erotyczny i pełen obietnic, iż sądziłem, że nigdy się z niego nie wynurzymy. Odsunęła się, dysząc lekko przez usta.
              - Finite incantantem… – powiedziała, stawiając kilka kroków w tył, w głąb pokoju. Wiedziałem, że ponownie w mojej obecności użyła magii bez różdżki, zdradzając, jak potężną czarownicą stała się przez te lata. Odepchnąłem się od parapetu. Wiedziałem, które rany zadała bitwa, a które zadały tortury. Uklęknąłem przed nią na gołej podłodze, dotknąłem jej ud, wciąż gładkiego, miękkiego ciała. Pocałowałem bliznę biegnącą niemal poziomo przez jej podbrzusze. Była idealnie prosta, dobrze uleczona, ledwie wyczuwalna pod moimi ustami. Wstając sięgnąłem po jej ramię, zbliżyłem do ust tę bliznę, której wstydziła się najbardziej.
              - Żałuję, że nie zabiłem jej, zanim ci to zrobiła – wyszeptałem łamiącym się głosem. Z czułością odgarnęła włosy z mojej twarzy, uśmiechnęła się. W jej oczach nie było już śladu łez. Odwróciła się i zebrała włosy nad karkiem. Drżącymi palcami rozpiąłem jej biustonosz, a gdy upadł na podłogę, pocałowałem jej odsłonięty kark, miejsce tuż pod linią włosów. Powoli zsunąłem w dół jej nóg resztę bielizny. Obróciłem ją z powrotem w swoją stronę.
              Poprowadziła mnie do łóżka. Rozebrałem się z bokserek i usiadłem na miękkiej pościeli, która pachniała jej skąpaną w słońcu skórą. Stała między moimi nogami. Moje dłonie na tle jej ciała wydawały się białe jak śnieg. Patrzyła w dół, wprost na mnie, i tylko jej rozchylone usta i czujne spojrzenie dawały mi znaki, że odczuwa przyjemność. Odchyliła głowę, gdy schowałem głowę między jej piersiami, niemal jak dziecko wtulając się w jej ciepło. W końcu chwyciła mnie za ramię i pomogłem jej wspiąć się na łóżko. Przez chwilę klęczała z kolanami po obu moich stronach. Ułożyła palce pod moją brodą, uniosła mnie ku sobie i pocałowała. Łykałem jej westchnienia i jęki. Gdy zgięła kolana, zrównując swoją twarz z moją, przestaliśmy się całować. Kochaliśmy się w tej pozycji, tak blisko siebie, że stykaliśmy się nosami. Nie wiedziałem, co zastaniemy następnego ranka, jakie uczucia wzbudzi w nas ta noc, ale gdy kropelki potu pokryły jej ciało, jej usta przestały się zamykać i wydawały te oszałamiające dźwięki wprost w moje wargi, wiedziałem, że Hermiona Granger dała mi nadzieję. Nie zobaczyła jej we mnie, podarowała mi ją i gdy opadłem na materac, ciągnąc ją za sobą, gładząc jej drgające ciało, po raz pierwszy od lat usłyszałem ciszę, a w niej wyraźnie moje imię. Wiedziałem dokąd pójść.
*
              - Wiesz, to jedna z rzeczy, które lubię w dorosłości – powiedziała, kciukiem zataczając kręgi na moich żebrach. Obudził nas świt i leżeliśmy wpatrzeni w okno, przytuleni pod cienkim kocem. Leżała z policzkiem przyciśniętym do mojego ramienia, jej nogi były splątane z moimi, jedna z jej dłoni przesuwała się swobodnie od mojego podbrzusza do żeber i z powrotem.
              - Seks? – spytałem, a ona roześmiała się cicho, po czym uniosła się na łokciu, pocałowała mój obojczyk, szyję, w końcu usta.
              - Seks też, ale chodziło mi o to, że między dorosłymi potrafi nawiązać się milczące porozumienie. Zanim uprawialiśmy seks, żadne z nas nie wykonało innego kroku. Ale kiedy już spróbowaliśmy, wiedzieliśmy, że to tak miało być. To było…
Usiadła, a koc zsunął się z jej piersi i opadł na biodra. Opierała się na poduszce i patrzyła na mnie, uśmiechnięta, zamyślona. Przysłoniłem oczy, by wyostrzyć jej sylwetkę w ostrym słonecznym świetle.
              - Właściwe – dokończyłem, a ona pokiwała głową.
              - Wczoraj chciałam ci powiedzieć, zanim pocałowaliśmy się przed domem, że wszystkie oznaczające cię etykietki zniknęły. I że jesteśmy tylko mężczyzną i kobietą. Po prostu – powiedziała, zginając kolana, splatając ramiona na ich szczycie i opierając głowę na tej chwiejnej konstrukcji.
Wiedziałem, co miała na myśli. Minionej nocy nie było między nami żadnej niezręczności, żadnego wstydu. Kochaliśmy się, bo tylko tak mogliśmy pokazać, że sobie ufamy i wszystko, co złe, zostało ostatecznie zapomniane.
- Kiedy wrócimy do Londynu, etykiety powrócą. Znów będziesz bohaterką, a ja tym, którego się poniża – powiedziałem, wyciągając rękę, kładąc dłoń na jej kręgosłupie widocznym pod napiętą skórą. Zmarszczyła brwi, jej spojrzenie przez chwilę było nieobecne. Tak jak ja myślała o tym, kim jesteśmy w prawdziwym, codziennym życiu. Tutaj, w tym łóżku, w Rumunii, byliśmy tylko ludźmi. W mieście, które wołało nas z powrotem, byliśmy czarodziejami, których każdy krok poddawany był ocenie.
              - Wiesz, że cenię sobie prywatność. Że chcę mieć normalne życie. Że nigdy nie pozwoliłabym, by nas zranili – wyszeptała, szczypiąc palcami skórę w zgięciu łokcia. Uniosłem się z poduszek, przesunąłem dłoń w górę jej pleców, na kark, w końcu pod brodę.
              - Chcesz mnie? W swoim życiu? – spytałem, odgarniając kosmyk włosów z jej twarzy, przesuwając kciukiem po jej policzku.
              - Tak – odpowiedziała krótko, stanowczo. Właśnie taka była, zawsze zdecydowana, silna. – A ty? Chcesz spróbować?
              - Tak – westchnąłem z ulgą, opierając czoło o jej czoło. Pocałowała mnie natarczywie i głęboko i westchnąłem w jej idealne, ciepłe usta, gdy pociągnęła mnie za sobą na materac.
*
              Wróciliśmy do Londynu jeszcze tego samego dnia. Świstoklik wyrzucił nas przed jej domem w środku ciepłego, słonecznego popołudnia. Weszliśmy do mieszkania. Było puste i Hermiona wyjaśniła mi, że kotem opiekowała się Ginny. Patrzyłem, jak parzy herbatę, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że znam ruchy jej dłoni na pamięć. Rozmawialiśmy jak zawsze swobodnie, jakby płynęła między nami rzeka słów. To wtedy, gdy stała na palcach przed szafką i wybierała rodzaj herbaty, opowiedziałem jej, gdzie mieszkam. Kiedy usiedliśmy naprzeciwko siebie przy małym stoliku w rogu kuchni, tak jak tamtego wieczoru, gdy spotkaliśmy się po pracy, powiedziałem jej także o mojej matce, o jej wyjeździe, o listach, które regularnie do niej pisałem. Słuchała, co jakiś czas przerywając mi pytaniem. I kiedy powiedziałem jej już wszystko, co chciała wiedzieć, zaprowadziła mnie do salonu. Usiedliśmy na kanapie. Włączyła mugolski telewizor i wyjaśniła mi, jak działa. Śmiała się z mojej miny, gdy przerzucała kanały. I właśnie wtedy pomyślałem, że się w niej zakochuję.
              - Jak to zorganizujemy? – spytałem, gdy położyliśmy się w jej łóżku. Było za późno, bym wracał do siebie. Spędziliśmy całe popołudnie i wieczór rozmawiając o wszystkim. Objaśniała mi przeznaczenie kolejnych mugolskich sprzętów, które miała w mieszkaniu. Pokazywała mi zdjęcia swojej rodziny – zdjęcia rodziców, zdjęcia małego Freda zrobione w dniu, w którym się urodził, zdjęcia Rona i Aurelii, zdjęcia wszystkich, których kochała.
              - Powiemy tylko najbliższym. Na razie – odpowiedziała, poprawiając poduszkę pod głową. Gdy w końcu znieruchomiała położyłem dłoń na jej brzuchu, a ona nakryła ją swoją. Czułem, jak miarowo oddycha.
              - Nie chcę, żeby o tobie pisali. Żebyś…
              - Draco, cokolwiek zrobię, napiszą o tym w gazetach. Cokolwiek zrobię, ocenią to. I dobrze o tym wiesz. A zanim nas obsmarują i zanim będziemy musieli zacisnąć zęby, by to znieść, dajmy sobie trochę czasu.
              Obróciła się na bok i wtuliła głowę w moją szyję. Leżeliśmy w ciszy dłuższą chwilę i żadne z nas nie zasnęło, choć byliśmy zmęczeni i za kilka godzin musieliśmy stawić się w pracy. Czułem jej oddech na skórze, ciepły, uspokajający. Jeszcze nigdy nie czułem takiej bliskości. Ulicą za oknem poruszały się samochody. W oddali światła na skrzyżowaniu zmieniały kolory. Drobne, delikatne palce sunęły po moim ramieniu lub przeczesywały moje włosy, po czym na chwilę nieruchomiały. Miękka, pachnąca po prysznicu skóra stykała się z moją pod przykryciem. Za oknem zgasły ostatnie latarnie. Miasto zasnęło.
              - Dobranoc – wyszeptałem, czując, jak jej oddech zwalnia. Uniosła na mnie senny wzrok i uśmiechnęła się delikatnie ostatkiem sił.
*
              Przez pierwsze dwa tygodnie udawaliśmy, że istnieje tylko ten świat po mugolskiej stronie Londynu. Spędzałem większość czasu w jej mieszkaniu, wpadając do własnego tylko po ubrania i inne potrzebne rzeczy. Budziliśmy się razem, jedliśmy śniadanie, ona siadała do pracy w swoim małym domowym gabinecie, a ja wychodziłem do Ministerstwa. Przygotowywałem się do odejścia z pracy. Wychodziłem z biura razem z całą resztą, nie wyrabiałem już nadgodzin. Wracałem prosto do niej. Często zastawałem ją pochłoniętą pracą i pozwalałem jej na to. Czytałem książki z jej biblioteczki, co jakiś czas unosząc wzrok, by popatrzeć, jak marszczy brwi nad stosami dokumentów. Obawiałem się, że moja obecność roztrzaska jej rutynę, ale tak się nie stało. Funkcjonowaliśmy wspólnie na tej małej przestrzeni i było nam dobrze. Dużo rozmawialiśmy, śmialiśmy się, oglądaliśmy telewizję, kochaliśmy się przy włączonym telewizorze, gdy film się dłużył. W weekendy zaszywaliśmy się w mieszkaniu lub jechaliśmy jej samochodem gdzieś daleko za miasto, by dalej udawać, że poza nami nie istnieje nikt inny.
              Któregoś dnia powiedziała, że chciałaby spotkać się z przyjaciółmi i zabrać mnie ze sobą. Jeszcze im nie powiedzieliśmy, choć Hermiona widywała się z nimi od czasu powrotu do Londynu już kilkukrotnie. Wiedziałem, że te dwa tygodnie były jakiegoś rodzaju próbą, którą udało nam się zdać. Czekałem, aż z jej strony pojawi się ta prośba. Jej rodzina nie wzbudzała już we mnie strachu. Chciałem uczestniczyć w jej normalnym życiu, być jego częścią. Chciałem należeć do niej.
              Kiedy pojawialiśmy się razem na trzecich urodzinach Freda, byliśmy zdenerwowani. Przyjęto nas jednak z radością, której nigdy wcześniej nie zaznałem. W domu Rona na przedmieściach Londynu poczułem, że mnie zaakceptowano. Rozmawialiśmy na tarasie o quidditchu, swobodniej niż kiedykolwiek. Harry przewracał oczami za plecami Ginny, gdy wyjaśniała mi dokładnie strategię na najbliższą rozgrywkę Harpii. Ron poklepał mnie po plecach, gdy poparłem go w dyskusji o nowych regulacjach dotyczących Biura Aurorów. Aurelia bez zastanowienia podała mi Freda, gdy musiała zajrzeć do kuchni.
              Patrzyłem na jej najlepszych przyjaciół. Byli przy niej, gdy ja nie mogłem i byłem im za to wdzięczny. Byli jej rodziną i zaakceptowali mnie bez zastanowienia, szanując jej decyzję. Myślałem o tym, czy tak będzie wyglądać teraz moje życie. Wiedziałem, że zakochałem się w Hermionie Granger bez możliwości powrotu. Zakochałem się w sposobie, w jaki chodziła i mówiła. W jej nadziei, sile, stanowczości, ale i w czułości, którą mi okazywała. W jej rutynie, pracowitości, poświęceniu. Nawet w tym, jak potrafiła się kłócić, gdy na czymś jej zależało. Za każdym razem myślałem o tym, że właśnie tak kłóciłaby się o mnie z kimkolwiek, kto próbowały nas rozdzielić. Zakochałem się w tym, jak spokojnie spała, gdy byłem przy niej. Nie potrafiłbym już odmówić sobie okazji do tego, by słuchać, jak oddycha miarowo we śnie.
              Kiedy Aurelia poprosiła mnie, bym odniósł zasypiającego Freda do łóżka, zgodziłem się. W domu panował półmrok, a wesołe odgłosy z tarasu powoli zanikały, gdy wchodziłem po schodach. Położyłem dziecko do łóżka, nakryłem je kocykiem i usiadłem na podłodze, by przyglądać się, jak zasypia. Było tak podobne do Rona, a jednak nie mogłem pozbyć się wrażenia, że spokojny, niewinny uśmiech to odzwierciedlenie osoby, po której Fred otrzymał imię. Wtedy, w tym małym dziecięcym pokoju, pomyślałem po raz pierwszy o tym, że mógłbym założyć rodzinę z kobietą, która czekała na mnie na dole. Myśl ta była absurdalna i zbyt wczesna, nasza relacja dopiero się zaczęła. Ale kiedy tak siedziałem, odpoczywając przez chwilę od hałasu i śmiechu, wiedziałem już, że ją kocham. Zastanawiałem się, jak jej o tym powiem.
              W ciemności powoli schodziłem na dół. Z tarasu nie dobiegał już śmiech. Słyszałem, że rozmawiają o czymś przyciszonymi głosami. Wiedziałem, że nie powinienem podsłuchiwać, ale to było silniejsze ode mnie. Zatrzymałem się w korytarzu, przed wejściem do salonu, z którego wychodziło się do ogrodu. Słyszałem wyraźnie ich głosy.
              - Wiesz, wszyscy zakładaliśmy się po wycieczce do Rumunii, jak długo wam to zajmie. - To był głos Ginny. Uśmiechnąłem się, wkładając dłonie do kieszeni i opierając się plecami o chłodną ścianę. – Wtedy, na tarasie, gdy go przytuliłaś, pomyślałam, że w ten sposób nie dotykają się znajomi.
              - Ile galeonów przegrałeś, Ron? – spytała Hermiona i, choć jej nie widziałem, wyobraziłem sobie, jak uśmiecha się nad krawędzią kieliszka.
              - Właściwie to wygrałem zakład. Harry sądził, że będziesz się wzbraniać jeszcze z miesiąc – odparł Ron i usłyszałem dźwięk odbijających się od siebie szklanek. Roześmiali się na krótko.
              - To pierwszy facet, którego tu przyprowadziłaś – odezwał się Harry, pomijając temat przegranego zakładu.
              - Stwierdziłam, że nie powinnam już czekać.
              - Bałaś się, że zamkniemy wam drzwi przed nosem? – parsknął Ron.
              - Bałam się, że nie zrozumiecie, chociaż tak dużo wzięliście na siebie ostatnim razem – odpowiedziała Hermiona i, słuchając jej słów, zdałem sobie sprawę, że bałem się tego tak samo jak ona.
              - Czego nie zrozumiemy?
Hermiona zamilkła i wszyscy czekali, aż ponownie się odezwie. Ktoś przesunął krzesło i wiedziałem, że to Ginny zbliżyła się, by ją objąć. Starając się nie zrobić hałasu, wszedłem do salonu. Widziałem, jak siedzą wokół stołu. Ich twarze oświetlały lewitujące wokół tarasu kule światła, które wyczarowała Aurelia po zapadnięciu zmroku. Wszyscy patrzyli na Hermionę, która wpatrywała się w swój kieliszek i obracała go bezmyślnie. Cały ten obraz rozmywała dzieląca mnie od nich szyba.
              - Bałam się, że nie zrozumiecie… - wykrztusiła i widziałem, że płacze. Wszyscy spoważnieli, Ron zmarszczył brwi, Ginny spojrzała porozumiewawczo na Harry’ego. – Nie zrozumiecie, że go kocham.
Uśmiechnęli się. To był ten rodzaj czułego uśmiechu, którym obdarza się kogoś, kogo się kocha. Wyszedłem na taras i wszyscy unieśli na mnie wzrok. Ginny odsunęła się bez słowa razem z krzesłem, pozwalając mi podejść. Uklęknąłem, a Hermiona spojrzała na mnie z mieszaniną wstydu i niepewności w załzawionych oczach. Starłem łzy z jej policzków i uśmiechnąłem się tak jak oni, spokojnie, z czułością. Gdy ją pocałowałem, zaczęli wiwatować. Ginny gwizdała, Ron i Aurelia klaskali, a Harry uniósł szklankę wysoko nad stołem.
              - Myślę, że rozumiemy doskonale – powiedział, a po chwili uniosły się wszystkie szklanki i kieliszki.
              Wróciliśmy do jej mieszkania, gdy zaczynało świtać. Przez okna wpadało mdłe, niepewne światło poranka. Zamknąłem drzwi, patrząc przez ramię, jak Hermiona ściąga buty i boso przechodzi do kuchni. Zastałem ją przy oknie, wpatrywała się w koniec ulicy. Objąłem ją, położyłem głowę na jej ramieniu. Samochód przejechał wolno przed kamienicą, ktoś z budynku naprzeciwko otworzył okno i zasłony wydęły się na wietrze. Drzewa przed furtką ugięły się przy podmuchu, liście spadały na pusty, mokry chodnik.
              - Kocham cię, Hermiono Granger – wyszeptałem, gładząc jej ramiona. Odwróciła się do mnie, położyła dłonie płasko na mojej piersi. Światło z okna rozświetlało przestrzenie między jej włosami. Pocałowała mnie delikatnie, zapraszająco. Poczułem, że wracam do domu. Poruszyła dłonią i zasłony w oknie kuchni się zaciągnęły. Wciąż padało przez nie rozproszone poranne światło, czułem jego ciepło na palcach, gdy rozpinałem guziki jej sukienki. Szliśmy w głąb mieszkania zrzucając z siebie ubrania, w pełnej napięcia i oczekiwania ciszy. Położyła się na kanapie, jej włosy rozsypały się na oparciu, ramiona wyciągnęły się ponad głowę, nogi rozchyliły, gdy położyłem się między nimi. Jej skóra była pokryta mapą i podążałem nią tak długo, aż nie znalazłem drogi do miejsca, które wygięło jej ciało w triumfalny, gładki łuk. Będąc w niej, tuląc jej miękkie ciało, patrząc w jej zaróżowioną twarz uczyłem się, czym jest miłość.