Cześć.
Nie sądziłam, że jeszcze kiedyś coś tutaj opublikuję. Kiedy zaczynałam pisać
tego bloga w 2013 roku, miałam 16 lat i sądziłam, że będzie to
krótka przygoda. Pisząc pierwsze opowiadania byłam dzieckiem i niewiele wiedziałam o życiu. Blog ma 7 lat i naprawdę nie mam pojęcia, jak to się stało, bo jeszcze niczego nie udało mi się ciągnąć tak długo.
Dziś mam
23 lata, próbuję ogarnąć dorosłość. Wiem więcej o życiu niż w 2013 roku, ale nadal tak samo mało się w tym wszystkim orientuję. Jest 2020, sytuacja jest, jak wiecie, kiepska, a ja wykonuję wolny zawód... Pandemia
sprawiła, że przebywam w domu dłużej, niż bym tego chciała. Po trzech
latach pisarskiej posuchy usiadłam do komputera i zaczęłam pisać w akcie desperacji.
Mechanizm z początku wydawał się zardzewiały i sądziłam, że tekst nadaje
się tylko do kosza. Ale zawzięłam się i udało mi się skończyć. Być może
to pożegnanie z tego rodzaju opowiadaniami, ale postanowiłam się tym z
Wami podzielić. Mimo upływu lat wciąż czuję to samo zdenerwowanie, co
przed każdą publikacją. Mam nadzieję, że choć kilka osób odnajdzie w tym
tekście radość.
Tekst betowała przezdolna peteetunia. Dziękuję!
Tutaj link dla tych, którzy zechcą przeczytać na WATTPADZIE -
*
Za brudnymi
oknami Wielkiej Sali wstawał dzień. Promienie słońca wpadały do środka,
rozganiały ciemność i kurz, padały na chaotyczny tłum. Bitwa się skończyła.
Opatrywano rannych, wynoszono ciała poległych do komnat w pobliżu. Rodziny
odnajdywały bliskich. Ściskano dłonie, wylewano łzy.
Mimo
zmęczenia, zauważyłem moment, w którym spotkały się spojrzenia mojego ojca i
Pottera. Patrzyli na siebie przez chwilę i, choć żadne z nich nie wypowiedziało
słowa, ojciec w końcu skinął głową.
Pierwszy raz zobaczyłem w jego twarzy odbicie litości, bo właśnie ona sprawiła,
że pozwolono nam zostać i nie wywleczono na dziedziniec Hogwartu, jak
pozostałych.
Tak szybko,
jak się pojawił, Potter zniknął wśród rozochoconego wygraną tłumu. Zostaliśmy
sami. Matka mocno zacisnęła dłoń na moim ramieniu, jakby nie zamierzała już
nigdy puścić. Ten lekki, ciepły ból pozwalał mi się skupić. Widziałem wyraźnie
spojrzenia innych, ukradkowe, często wrogie, ale nikt nie podchodził, nikt nie
wymierzał sprawiedliwości, która, jako wygranej stronie, im się należała.
Kiedy
Hermiona Granger pojawiła się w zasięgu wzroku, miałem wrażenie, że przebija
się ku nam przez ścianę ludzi. W pokrwawionych, sinych dłoniach niosła dwa
wyszczerbione kubki. Wyciągnęła je ku nam bez słowa. Ku mojemu zaskoczeniu,
pierwszy ruch wykonał ojciec i choć ten gest wydawał mi się niemożliwy, drżącą
jak nigdy przedtem dłonią objął kubek. Twarz Granger była pusta, bez śladu
emocji, gdy przysunęła drugi kubek w stronę mojej matki. I wtedy to się stało,
gdy matka puściła moje ramię i obiema dłońmi chwyciła naczynie. Granger
uśmiechnęła się do niej, lekko, pocieszająco. Zastanawiałem się jeszcze długo
po jej odejściu, jak zdobyła się na taki gest.
*
Wiedziałem,
że na przebaczenie należy zapracować. Wiedziałem od pierwszego dnia wolności,
gdy wypuszczono mnie z budynku Ministerstwa Magii z różdżką w dłoni. W chwilach
takich jak ta przypominałem sobie o ojcu. To on wziął na siebie
odpowiedzialność za przewinienia naszej rodziny i, choć próbowałem zaprzeczać,
ten wyrok był sprawiedliwy. To on podejmował decyzje, od których nie było
odwołania. Chociaż towarzyszył mu naturalny strach o własny los, przyjął karę
za czyny, których dopuścił się świadomie.
Moja
matka, kierowana troską o mnie, okłamała samego Voldemorta, doprowadziła do
tego, że Potter zyskał przewagę podczas wojny. Desperacja popchnęła ją ku
odwadze, którą doceniono.
Mnie potraktowano ulgowo. Z zeznań Pottera na
moją korzyść zapamiętałem jedno zdanie. Na wolności jest szansa na
odkupienie, w Azkabanie jest tylko szansa na zło. Choć przez wszystkie lata
młodości nie zgadzałem się z Potterem w żadnej, nawet najbardziej przyziemnej,
kwestii, tym razem wraz z jego słowami spłynęło na mnie zrozumienie. Chciałem
odkupienia, chciałem drugiej szansy, nawet, jeśli oznaczała ból. Ból oznaczał
życie i to on, od czasu bitwy aż do końca, pozwalał mi się skupić i pomagał mi
przeżyć.
*
Winda
zatrzymała się ze zgrzytem na drugim piętrze. Drzwi zadygotały i rozsunęły się,
odsłaniając słabo oświetlony korytarz prowadzący do Departamentu Kontroli nad
Magicznymi Stworzeniami. Ktoś w głębi windy zakasłał nerwowo. Drzwi wciąż
pozostawały otwarte, ale nikt nie wchodził do środka.
Uniosłem
wzrok. Na tle pstrokatej ściennej tapety i tandetnej wykładziny stała Hermiona
Granger, ubrana w sztywny uniform zapięty pod szyję. Dłonie miała zaplecione
wokół teczki z dokumentami. Patrzyła na mnie, ale nie wsiadła do windy. Nawet
nie drgnęła. W końcu zauważyłem subtelny ruch jej różdżki. Winda zadygotała
ponownie i drzwi zaczęły się zasuwać. Patrzyłem, jak Granger zasłania gruba
siatka z metalu, a po chwili ruszyliśmy w górę. Straciłem z oczu jej bladą
twarz, zaciśnięte dłonie i stopy w niskich butach. Szyb windy zamigotał mi
przed oczami.
Od kilku lat
widywałem Hermionę Granger tylko w gazetach. Choć czas zacierał wszelkie
granice, pamięć o wydarzeniach i ludziach, czas wojny był kształtem tak
wyraźnym, mocno zarysowanym w świadomości czarodziejów, jakby Bitwa o Hogwart
odbyła się wczoraj, a nie sześć lat wcześniej. Na Pottera, Weasleya i Granger
wciąż reagowano tak, jak w tamtych miesiącach pełnych strachu, gdy świat magii
drżał, bliski agonii, a jednak jeszcze żywy. Ta trójka stała się symbolem
czegoś więcej niż walki. Byli symbolami nadziei, a że nie tylko wojna wzbudzała
przerażenie, przez ostatnich sześć lat zwracano się w ich stronę za każdym
razem, gdy nadziei zaczynało brakować. Wkrótce cała trójka zaczęła znikać.
Wciąż posiadali głos głośniejszy niż jakikolwiek inny, ale żyli z dala od
spojrzeń. Cenili swoją prywatność i szanowałem ich za to bardziej, niż
kiedykolwiek sądziłem, że będę w stanie ich szanować.
Dlatego gdy
zobaczyłem Hermionę Granger na korytarzu Ministerstwa, poczułem niepokój.
Poczułem, że zaglądam tam, gdzie nie jestem proszony, chociaż to niezręczne
spotkanie nie było winą żadnego z nas.
*
Wkrótce
rozpocząłem pracę w jednym z departamentów Ministerstwa Magii i zacząłem
widywać Hermionę Granger częściej, niż bym tego chciał. Dowiedziałem się, że
podobnie jak Potter i Weasley pracuje dla kilku działów, w tym dla Departamentu
Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, i większość zadań wykonuje zdalnie lub w
terenie. Pojawiała się jednak w biurze w newralgicznych momentach i w całym
Ministerstwie krążyły plotki o tym, że nie wchodzi do budynku głównym wejściem,
a przemieszcza się klatką dyrektorską, co wskazywałoby na to, że przechodzi
przez kominek samego Kingsleya Shackelbolta. Dyskutowano także o jej życiu
prywatnym, o tym, kogo popiera, na jakich oficjalnych wydarzeniach się pojawia.
Wszystkie te
pogłoski dochodziły do mnie powoli, sączone przez mały otwór zaufania w ścianie
uprzedzeń. Choć od czasów wojny, dzień po dniu pracowałem na swoje stanowisko,
nie traktowano mnie tak, jak innych pracowników. W moim przypadku nie istniał
ten ludzki, naturalny kredyt zaufania oparty na znajomości czyichś kompetencji.
Choć posiadałem wszystkie możliwe uprawienia, wszelką wiedzę, a nawet jej
nadmiar, wciąż sprawdzano, czy ten tryb w machinie Ministerstwa, tryb w postaci
dawnego poplecznika Voldemorta, działa jak należy i czy nie szkodzi całej organizacji.
Ostatnie lata
zmusiły mnie do ciągłego udowadniania czegoś innym. Dlatego spędzałem w pracy
więcej godzin, niż powinienem i dlatego miałem okazję spotykać Hermionę
Granger. Pojawiała się na korytarzach Ministerstwa w godzinach tak nieludzkich,
że za każdym razem, gdy mijała moje biuro, zastanawiałem się, czy majaczę.
Późnym wieczorem budynek zasnuwał szary półmrok, przez który brnęła w
mugolskich ubraniach i ze stosami dokumentów lewitujących o krok przed nią.
Wyglądała jak zjawa, chociaż gdybym mógł spojrzeć na jej twarz, na pewno
zobaczyłbym w niej trzeźwą determinację znaną mi z czasów szkoły. Była
najlepsza w tym, czego się podejmowała. Ta informacja także krążyła z ust do
ust w całym budynku.
Za każdym
razem, gdy się pojawiała, przerywałem pracę, by na nią spojrzeć. Często
przypominałem sobie chwilę sprzed sześciu lat, gdy wyciągnęła kubki w stronę
moich rodziców. Wiele razy zastanawiałem się, czy był to gest pojednania.
*
Stawiali
przede mną wyzwania i wiedziałem, że właśnie rzucili kolejne, gdy świstoklik
wyrzucił mnie na wzgórzu. Wysłali mnie do Rumunii, bym wypełnił kilka raportów
i pomógł w kwestiach prawnych związanych z pojawieniem się w rezerwacie
kolejnego stworzenia. Zgodziłem się, znosząc upokorzenie, które niosło za sobą
to zadanie. Mogli wysłać zamiast mnie każdego ze stażystów, których dzieliło od
mojego stanowiska kilka lat ciężkiej pracy. Ale wysłali mnie i wiedziałem, że
muszę unieść głowę i znieść to bez grymasu.
Wkrótce
znalazłem się na terenie rezerwatu i chociaż chciałem szybko zabrać się do
pracy, z nieskrywanym entuzjazmem zaproszono mnie do zagród. Widziałem smoki z
bliska już kilka razy, ale pozwoliłem zaprowadzić się w głąb doliny i wkrótce
stanąłem na otwartej przestrzeni, otoczony przez rozbawionych pracowników rezerwatu.
Za wysokim ogrodzeniem jeden ze smoków właśnie budził się z drzemki.
Łuski zalśniły
w popołudniowym słońcu, gdy stworzenie rozpostarło skrzydła. Ziemia zadrżała
nam pod stopami, kiedy smok wzbił się w powietrze. Okrążył kilka razy
najbliższe budynki, zniknął na moment za górskim szczytem i pojawił się
ponownie, majestatyczny i coraz większy, gdy zbliżał się z powrotem do zagrody.
Wylądował lekko tam, gdzie niedawno drzemał, po czym pochylił głowę i zbliżył
się do ogrodzenia. Ktoś wystąpił z grupy opiekunów, którzy otaczali mnie ciasno
przez ostatnie minuty. Dopiero gdy podeszła i wyciągnęła rękę, rozpoznałem w
niej Hermionę Granger. Była ubrana podobnie do ludzi, którzy pracowali w
rezerwacie, włosy związała w kucyk. Być może dlatego nie rozpoznałem jej od
razu. Patrzyłem, jak powoli dotyka pyska smoka, jakby robiła to codziennie.
Zwierzę przekrzywiło łeb i wypuściło nozdrzami delikatny obłok pary. Granger
się uśmiechnęła i to wtedy uderzyła mnie myśl, że nie widziałem tego szczerego
uśmiechu od lat, od chwili, w której uśmiechnęła się do mojej matki.
Wkrótce
pracownicy rezerwatu rozeszli się do swoich zadań, a mnie zabrano do jednego z
budynków. Wypełniałem papiery, starając się nie myśleć o tym, że Granger
została na zewnątrz, prawdopodobnie nieświadoma tego, że tu jestem.
Kiedy drzwi
otworzyły się ze zgrzytem, uniosłem głowę. Granger weszła do środka, niosąc
kilka teczek z dokumentami. Zatrzymała się przed biurkiem, które szybko
oczyszczono i przygotowano dla mnie pół godziny wcześniej.
- Będą ci potrzebne
do raportu – powiedziała, kładąc teczki tuż przede mną. Nie słyszałem jej głosu
od tak dawna, że wydawał mi się zupełnie obcy.
- Dziękuję –
odpowiedziałem, przysuwając dokumenty. Nawet nie spojrzałem, jak wyglądają.
Patrzyłem w górę, na dziwnie obcą, a jednocześnie znajomą twarz Hermiony
Granger. Ku mojemu zdziwieniu, zamrugała
spokojnie, po czym przyciągnęła stojący niedaleko taboret i usiadła naprzeciwko
mnie.
- Będziesz
musiał wpisać nowy kod w rubryce gatunku…
Zaczęła mówić,
pokazując palcem kolejne miejsca w raporcie, który leżał otwarty tuż przed nią.
Pokazywała dokładnie te rubryki, których dotyczyły jej uwagi, chociaż dokument
leżał do góry nogami. Przez następne dziesięć minut przerywała tylko po to, by
przerzucić strony. Słuchałem i wypełniałem dokument tak, jak poleciła. Kiedy
dotarła do ostatniej strony, chwyciła raport i obróciła go ku sobie. Z kieszeni
na piersi wyjęła pióro i podpisała dokument zamaszystym ruchem.
Choć widywałem
ją na korytarzach Ministerstwa, nie widziałem jej jeszcze nigdy, gdy pracowała.
Obserwując ją przy raporcie, czułem od niej tę siłę, która nie była mi dana.
Pewność siebie. Kochała swoją pracę i nie musiała tego mówić. Była kompetentna
i biło od niej przekonanie, że postępuje słusznie.
- Będę
wdzięczna, jeśli zaniesiesz raport do Departamentu Kontroli już jutro.
Potrzebujemy ich pieniędzy, żeby ruszyć z badaniami.
Pokiwałem
głową, obracając raport i składając własny podpis. Patrzyła na moje dłonie i
ani drgnęła, choć nie mieliśmy już o czym rozmawiać, a przynajmniej tak mi się
zdawało.
- Jeśli masz
ochotę coś zjeść przed podróżą, w budynku obok jest jadalnia. Właśnie szykujemy
się do obiadu – powiedziała, gdy na jej oczach schowałem raport do teczki,
zebrałem wszystkie stosy dokumentów i zmniejszyłem je zaklęciem, by nie
zniszczyły się w trakcie drogi powrotnej. Na te słowa uniosłem głowę. Patrzyłem
prosto w brązowe oczy Granger i zastanawiałem się, dlaczego to powiedziała.
- Wiedzą, kim
jestem? – spytałem w końcu i wiedziałem, że zrozumiała, gdy lekko zmarszczyła
brwi.
- Wiedzą, kim
jesteś. Mają to gdzieś – odpowiedziała, po czym podparła się dłońmi o biurko i
wstała z taboretu. – Tutaj nie liczy się to, co zrobiło się lata temu.
Mówiła o mnie,
ale i o sobie. Traktowali ją jak równą im samym. Kiedy zaprowadziła mnie do
budynku obok, nikt nie zwrócił na nas uwagi. Usiadłem obok niej na drewnianej
ławie. Podawano nam wprost do rąk kolejne potrawy, rozmawiano głośno i długo,
jedzenie stygło na talerzach, gdy przerzucano się żartami. Ktoś siedzący na
brzegu stołu zaczął rozdawać kufle z piwem i wędrowały z rąk do rąk na sam jego
koniec. Kiedy przyszła moja kolej, Granger odwróciła ku mnie na ławie i podała
w moje dłonie chłodny kufel. Po chwili trzymała własne naczynie. Uśmiechnęła
się do mnie, zanim zbliżyła je do ust.
*
Symboliczne
odnowienie osłon odbywało się co roku, w rocznicę Bitwy o Hogwart. Dokładnie o
godzinie, w której Harry Potter pokonał Voldemorta. Wszyscy czarodzieje stawali
na błoniach Hogwartu, ramię przy ramieniu, po czym w ciszy wznosili różdżki i tak
jak tamtej strasznej majowej nocy, wzbijali w powietrze zaklęcia ochronne.
Zbiegały się nad zamkiem, rosły i pulsowały, łączyły się w kopułę, która
lśniła, niczym rozgwieżdżone niebo.
Co roku
stawałem w ostatnim rzędzie, blisko jeziora. Wyciągałem różdżkę, jak wszyscy
przede mną, i patrzyłem na własną, drżącą dłoń. Wypowiadałem zaklęcia, które
powinien był wypowiadać tamtej nocy siedem lat wcześniej. Gdy lśniąca nić
oplatała Wieżę Astronomiczną, ścierałem łzy z policzków. Nigdy nie brałem
udziału w dalszej części uroczystości, kiedy wracano do Hogwartu i spożywano oficjalną ucztę. Szedłem nad
jezioro i tam uspokajałem się na tyle, by wrócić do domu.
W tym roku,
gdy zjawiłem się nad jeziorem, Hermiona Granger stała już na pomoście,
obejmowała się ramionami, wpatrzona w niebo. Byłem ciekaw, jak zdołała uciec
przed tłumem. Zazwyczaj ona, Potter i Weasley otwierali uroczystość i stali w
pierwszym rzędzie podczas rzucania zaklęć. Stała tam jednak, wyraźna na tle
ciemnej tafli wody.
- Co roku
widuję z okna, jak tu przychodzisz – odezwała się, gdy podszedłem. Przez
dłuższą chwilę staliśmy obok siebie w ciszy.
- Na pewno
zauważą, że nie ma cię w środku.
Wzruszyła
ramionami, po czym spojrzała w dół, tam gdzie przepływała czysta, wzburzona
woda. Miałem wrażenie, że się uśmiecha, ale w półmroku trudno było mi to
ocenić. Kiedy powiedziałem, że chcę ją o coś zapytać, spojrzała na mnie,
zaciekawiona. Powiedziałem jej o tamtej chwili sprzed siedmiu lat, gdy
uśmiechnęła się do mojej matki. Spytałem, czy kierowała nią litość.
Zdecydowanie pokręciła głową i obróciła się tyłem do jeziora. Myślałem, że
odejdzie, ale nie zrobiła tego.
- Nie zrobiłam
tego z litości. Wiedziałam już wtedy od Harry’ego, co zrobiła twoja matka.
Wiedziałam, że rozpoznałeś Harry’ego w swoim domu i go nie zdradziłeś.
Wiedziałam, że prędzej czy później, zrozumiesz, dlaczego intuicyjnie tak
postąpiłeś.
- Nie
potrafiłabyś nikogo skreślić – bardziej stwierdziłem, niż zapytałem. Obróciła
głowę w bok i to samo zrobiłem ja. Patrzyliśmy na siebie. Widziała we mnie cząstkę
dobra dużo wcześniej, niż ja sam. Sądziła, że popełniłem błąd, z którego
wyciągnąłem wnioski. To wszystko mówiło jej spokojne spojrzenie.
- Twój ojciec
chrzestny okazał się najodważniejszym czarodziejem, jakiego kiedykolwiek poznałam.
I zrozumiałam to, gdy było już za późno, by go ocalić. To, że ty nie miałeś
wyboru, zrozumiałam szybko. Nie mogłeś postąpić inaczej. Nie mogłeś uratować
nikogo poza sobą. To samo zrobiłabym na twoim miejscu.
- Nie
powstrzymałem Bellatrix – wyszeptałem. Na jej twarzy na krótko pojawił się
grymas. Po chwili zniknął i zamiast niego pojawił się delikatny, uspokajający
uśmiech. Płakałem na długo przed tym, jak się odezwała.
- Nic nie
mogłeś zrobić, Draco.
Chłodny wiatr
wzbił się znad wody i uderzył mnie w twarz. Zamknąłem oczy i odetchnąłem
głęboko zimnym, trzeźwiącym powietrzem. Łzy po chwili wyschły.
-
Przepraszam – powiedziałem, w końcu
otwierając oczy. Granger położyła swoją drobną, bladą dłoń na moim ramieniu.
Jej dotyk był lekki, ale ciepły, przebijający się przez warstwę ubrań.
Wiedziałem, że tym gestem przebacza mi wszystko.
*
Tydzień
później zatrzymała się przed moim biurem. Byłem zbyt pochłonięty pracą, by od
razu ją zauważyć. Nie wiedziałem, jak długo mi się przyglądała, zanim
delikatnie zapukała w szybę. Zerknąłem na zegarek. Było późno i oboje
powinniśmy być już w domu. Odłożyłem pióro i wstałem, by otworzyć drzwi, choć
mogłem zrobić to zaklęciem. Tych kilkanaście sekund zwłoki dawało mi czas, by
pomyśleć. Od rozmowy na pomoście nie zamieniliśmy słowa. Nie wiedziałem, jak
się zachować.
-
Napijesz się herbaty? – spytała bez cienia niezręczności, jakby poznała mnie
kilka dni temu. Niepokój zniknął. Skinąłem głową, zgasiłem światło nad biurkiem
i zabrałem swoje rzeczy. Szliśmy pustymi korytarzami w milczeniu, obok siebie,
jakby to było naturalne i pozbawione tej niezręczności, która powinna się
pojawić. Odezwałem się, gdy zatrzasnęły się za nami drzwi windy.
-
Dlaczego nie weszłaś wtedy do windy? Pierwszego dnia, gdy cię zobaczyłem.
Winda powoli ruszyła w dół, ze
zgrzytem, do którego zdążyłem się przyzwyczaić przez ostatnie miesiące pracy.
Granger przekrzywiła głowę, najwyraźniej formułując odpowiedź na moje pytanie.
-
Wystraszyłam się – przyznała. – Zapomniałam już, jak to jest spotkać się twarzą
w twarz z przeszłością. Później zobaczyłam cię w Rumunii, zanim ty zobaczyłeś
mnie ze smokiem. Zrozumiałam, że nie jesteś już tą osobą, którą zapamiętałam.
Poza tym, słyszałam wiele rzeczy…
Zamilkła,
gdy winda zatrzymała się na parterze. Chciałem, by mówiła dalej, ale nie
potrafiłem jej pospieszyć. Szliśmy ramię w ramię. Prowadziła mnie do wyjścia
dla interesantów i wiedziałem, że wkrótce wyjdziemy po mugolskiej stronie
Londynu.
-
Wiele osób o tobie mówi. O tym, że ciężko pracujesz. Oczywiście, nie chwalą cię
bezpośrednio. Chcą, żebyś czuł się… Chcą zadać ci ból.
-
Chcą, żebym poczuł się gorszy. Już się tak czuję, więc nie ma to żadnego sensu.
-
Przeszłość ma to do siebie, że zawsze będzie za naszymi plecami. Mnie także nie
jest łatwo – odparła i gdybym nie wsłuchiwał się uważnie w każde wypowiedziane
przez nią zdanie, nie dosłyszałbym nuty smutku.
Doszliśmy
do schowanej we wnęce budki telefonicznej, przez którą można było dostać się na
powierzchnię. Granger otworzyła drzwi i wpisała kod. Zawahałem się, gdy weszła
do środka i przylgnęła do ściany budki, robiąc miejsce dla mnie.
- Właź, Malfoy – syknęła, przewracając
teatralnie oczami. Wsunąłem się do budki telefonicznej tuż obok niej. Nasze
ramiona się stykały. Podłoga zaczęła się trząść, gdy powoli sunęliśmy w górę.
-
Nigdy nie zrozumiem tej budki – westchnąłem, gdy zbliżyliśmy się do poziomu
ulicy i zaczęły dobiegać do nas dźwięki miasta.
-
Często z niej korzystam, kiedy nie chcę używać kominka w biurze Kingsleya.
-
A więc plotki mają w sobie ziarno prawdy – powiedziałem, a Granger uśmiechnęła
się lekko i pokręciła głową z niedowierzaniem.
-
Ludzie mówią różne rzeczy. O mnie, o Harrym i Ronie. Nie warto w nie wierzyć.
Ale akurat to jest prawdą. Nie lubię przebywać w Ministerstwie. Chcę, żeby widziało
mnie jak najmniej osób.
Mówiła,
a podłoga zrównała się z poziomem ulicy. Szliśmy chodnikiem w nieznaną mi
stronę, a ona zaczęła opowiadać. O tym jak pracuje i w jaki sposób unika
spotkań z ludźmi, z którymi nie chce się widzieć. O tym, jak przez pierwszy rok
po wojnie sądziła, że może wykorzystać skupioną na niej uwagę do dobrych celów
i jak to postanowienie obróciło się przeciw niej. Mówiła, nie patrząc na mnie.
Obracała głowę, gdy przechodziliśmy przez ulicę, ale poza tym, jej spojrzenie utkwione
było w jakimś nieznanym mi punkcie.
Nie
wiedziałem, dokąd idziemy, ale pozwalałem jej się prowadzić. Miasto wciąż żyło,
choć było już późno. Ulicą przejeżdżały samochody, w knajpach i barach
siedzieli ludzie. Nie weszliśmy do żadnego z tych miejsc.
- Tutaj nikt nie wie kim jestem i jest to miła
odmiana – powiedziała, wskazując ramieniem na okolicę. Miała rację. Po tej
stronie, po niemagicznej stronie Londynu, byliśmy anonimowi.
-
Dlaczego zgodziłaś się pracować dla Ministerstwa, skoro tak bardzo chciałabyś
się przed tym wszystkim ukryć? – spytałem, w końcu przerywając jej monolog.
-
Mogłabym zadać ci to samo pytanie. Tak naprawdę oboje dokonujemy jakiegoś
strasznego samobiczowania. Ale, mówiąc poważnie, co innego mogłabym zrobić? Jak
wyglądałoby moje życie bez magii? Harry pracuje w Biurze Aurorów. Ron w
Departamencie Tajemnic. Podobnie jak ja, unikają reporterów i starają się
normalnie żyć. Mają rodziny, domy, pracę. Jak wszyscy. Gdybyśmy postanowili
ukryć się w świecie mugoli, kim byśmy zostali?
-
Wiedzą, że ze mną rozmawiasz?
Zatrzymaliśmy przed przejściem
dla pieszych. Granger w końcu na mnie spojrzała. W jej oczach odbijały się
światła miasta.
-
Oczywiście, że tak. I nie widzą w tym niczego złego.
Gdy odpowiedziałem, że w to nie
wierzę, roześmiała się na krótko. Naprawdę nie potrafiłem pojąć, w jaki sposób
potrafili przejść obok tej sytuacji obojętnie. Pottera byłem w stanie jeszcze
objąć rozumem. Posiadał tę ufność w ludzkie dobro, którą posiadała i Granger.
Ale Ron Weasley był ostatnią osobą, w której wybaczenie mogłem uwierzyć.
-
Minęło siedem lat, Malfoy. Gdybyś tylko miał siłę się rozejrzeć, wiedziałbyś,
że to minęło. Gniew, złość. Owszem, nie ufają ci, ale przyjęli cię. Pozwolili
ci pracować. Nie odrzucili cię ostatecznie.
Nagle
złapała mnie za rękaw i skręciła w stronę jednej z kamienic. Zostałem pod
schodami, a ona podeszła do drzwi i wyciągnęła klucze.
-
Wejdziesz na tę herbatę, czy nie? – zapytała, przytrzymując drzwi łokciem i
odwracając do mnie głowę. Patrzyła na mnie wyczekująco, obracając klucze w
dłoni. Wszedłem po schodach z dłońmi w kieszeniach.
Tego
wieczora rozmawialiśmy długo w zasnutej ciemnością kuchni. Mieszkała w
kawalerce na trzecim piętrze, małym, schludnym mieszkaniu, w którym o kanty
ścian ocierał się kot. Herbata była gorąca i słodka, podana w niepasujących do
siebie, pstrokatych kubkach. Hermiona Granger siedziała naprzeciwko mnie, z
kolanami podciągniętymi pod brodę, w mugolskim ubraniu. Mówiła dużo więcej niż
ja. Pozwalała mi zadawać pytania i czasem odpowiadała na nie wyczerpująco.
Bywały również takie, które zbywała lub udawała, że nie zrozumiała ich sensu.
Wyszedłem z
jej mieszkania w środku nocy. Nie wiedziałem, gdzie się skierować, dokąd pójść.
Gdy wychodziłem, trzymała kota w ramionach i z delikatnym uśmiechem
powiedziała, że zobaczymy się jutro wieczorem, w pracy. Po raz pierwszy ktoś
zburzył ścianę uprzedzeń, którą zbudowano wokół mnie przez ostatnie lata.
Czułem się niezaniepokojony, odarty ze złudzeń. To był pierwszy moment, w którym
poczułem się sobą. Nie tym chłopakiem, który podejmował złe decyzje. Nie
czarodziejem, który był inny niż wszyscy. Kiedy zwróciła się do mnie po
imieniu, na progu mieszkania, życząc mi dobrej nocy, poczułem się zwyczajnie. I
to była ulga, której szukałem od lat.
*
Zobaczyłem
ją następnego dnia, gdy około dziewiątej wieczorem kierowałem się do wyjścia z Ministerstwa.
Nie wiedziałem, co mną kierowało, kiedy poszedłem za nią ciemnym, cichym
korytarzem. Nim się zorientowałem, obróciła się z różdżką w ręce. Wystraszyłem
ją. Wyciągnąłem dłonie w obronnym geście. Jeszcze przez chwilę oddychała
ciężko, mierząc we mnie różdżką. Później opuściła ją powoli i schowała do
kieszeni jeansów.
Przez
sekundę widziałem w jej oczach ten rodzaj przerażenia, o którym nie mówi się
nikomu. Ten strach, który łapie za gardło częściej, niż byśmy chcieli. Strach,
który zaszczepiła w nas bitwa. Strach przed zaskoczeniem, przed pułapką.
Granger potrafiła szybko to maskować, ale w pierwszej chwili była przede mną
odsłonięta i dobrze to wiedziała.
-
Nie zakradaj się tak – syknęła, po czym użyła zaklęcia niewerbalnego i zapaliło
się światło w całym korytarzu. O tym, że często posługiwała się magią bez
użycia różdżki, również słyszałem już wiele historii.
-
Przepraszam. Nie chciałem cię wystraszyć.
Pokręciła z niedowierzaniem głową
i przycisnęła palce prawej dłoni do zmarszczonych brwi. Stała tak przez chwilę,
najwyraźniej zbierając się w sobie. Czekałem, aż się odezwie.
-
Muszę złapać Kingsleya zanim wyjdzie do domu. Poczekasz tu na mnie?
Powiedziała to tak swobodnie i
przez chwilę miałem wrażenie, że poznaliśmy się dopiero wczoraj. I może właśnie
tak było. Może poznaliśmy się na tej mugolskiej ulicy, idąc ramię w ramię do
jej mieszkania. Skinąłem głową, niewiele myśląc. Odeszła korytarzem i po chwili
zniknęła za rogiem.
Usiadłem na
jednej z ławek, na której zazwyczaj czekali interesanci. Przez cały czas, gdy
jej nie było, myślałem o tym, co powinienem jej powiedzieć. Wiedziałem, że
wyznała mi więcej, niż powinna. Mogłem się zrewanżować, ale od czasu wojny nie
rozmawiałem z nikim o tym, co działo się dalej. O tym, co bolało.
-
Za dwa tygodnie wysyłają mnie do Rumunii – oznajmiła, pojawiając się w
korytarzu dziesięć minut później. – Powiedziałam Kingsleyowi, że z Działu
Przestrzegania Prawa zabieram ciebie.
-
Co? – odparłem bezmyślnie, wpatrując się w nią, gdy zbliżała się korytarzem.
Usiadła na ławce obok mnie.
-
Był zadowolony z ostatniego raportu. A ja potrzebuję pomocy z regulaminem Ministerstwa
Magii w Bukareszcie. Poza tym, i tak wysłaliby ciebie. Dobrze o tym wiesz.
Jesteś najlepszy, a jednocześnie chcą ci dokopać.
-
Granger, co ty do cholery wyprawiasz? – spytałem, obracając się ku niej na
ławce. Uśmiechnęła się łobuzersko. Tej wersji jej uśmiechu jeszcze nie miałem
okazji zobaczyć.
-
Przestań dopatrywać się podstępu tam, gdzie go nie ma. Pamiętasz, jak mówiłam
ci o tym, że w tym rozgłosie wokół mnie, nie mogę zrobić nic znaczącego? Być
może teraz mogę zrobić coś dla ciebie.
-
Granger, nie musisz być moim wybawcą. To ostatnia rzecz, jakiej od ciebie
oczekuję.
-
Posłuchaj, to nie tak, że chcę załatwić ci awans. To nie tak. Chcę, żebyś przez
jakiś czas był wśród ludzi, którzy cię szanują.
Choć
uśmiechnęła się niewinnie, wiedziałem, że nie była to zwykła przysługa. Chciała
znów poczuć się bohaterem, chociaż nie potrafiła się do tego przyznać. Chciała
dać mi drugą szansę, wprowadzić mnie między ludzi. Musiała zauważyć, że w tym
chaosie poruszam się sam. Nie mam do kogo wrócić, nic nie trzyma mnie po tej
stronie świata. Pierwszy raz pomyślałem o tym, gdy mówiła o Harrym i Ronie, o
ich pracy i o tym, że w świecie mugoli nie potrafiłaby żyć. Ja nie miałem
takiej kotwicy, ludzi, którzy trzymaliby mnie w tym miejscu. Byłem sam. A ona
chciała zagarnąć mnie do swojego życia, pod swoje opiekuńcze skrzydła, które
zawsze rozkładała nad innymi. Powinienem był jej podziękować i się wycofać, ale
jej uśmiech był życzliwy i ciepły. Taki sam, jaki zapamiętałem sprzed lat, gdy
podawała gorący napój mojej zmęczonej matce. Chciała mi pomóc i po wielu latach
musiałem się nauczyć, jak tę pomoc przyjmować.
*
Przez
pierwszy tydzień pokazywała mi, jak pracuje. Była jednym z najwyżej
postawionych urzędników Ministerstwa Magii, ale gdy przekraczała granice
rezerwatu, stawała się kimś innym. Jej wiedza miała tu znaczenie, ale nie była
wyraźna, nie była ostentacyjna. Wiedziała o smokach dużo więcej, niż niektórzy
opiekunowie, ale zawsze zwracała się do nich z szacunkiem. Panowała nad
formalnościami, dużo czasu spędzała w biurze w głównym budynku, ale znajdowała
go również na to, by pracować w terenie. Ubierała się jak inni, nie nosiła
ministerialnej odznaki, którą zawsze wydawano na czas delegacji. Jadła razem ze
wszystkimi, pomagała w pracach fizycznych. Obserwowałem ją z nieskrywanym
zachwytem. Imponowała mi i starałem się za nią nadążyć.
Mieszkaliśmy
w jednej chacie oddalonej od głównej części rezerwatu. Musiała spędzać tam czas
przy każdej wizycie. Poruszała się po domu z pewnością, z jaką porusza się po
własnym terytorium. Chociaż wysłano ją z ramienia Departamentu Kontroli nad
Magicznymi Stworzeniami, często widziałem w jej dłoniach dokumenty oznaczone
innymi pieczątkami. Wiedziałem, że spędza noce wśród rozrzuconych po podłodze
papierów. Późno gasiła światło w swojej części domu i zawsze jako pierwsza była
na dole o poranku.
Pomagałem
jej kontaktować się z tamtejszym Ministerstwem Magii. Czytałem stosy dokumentów
i kodeksów, starając się zrozumieć, jakimi zasadami kierowało się rumuńskie
prawo. Granger często prosiła mnie o pomoc. Przedstawiała mnie innym, budowała
wokół mnie atmosferę zaufania, której nie znałem dotychczas. Wkrótce pracownicy
rezerwatu zwracali się do mnie bez jej pośrednictwa. Pomogłem ściągnąć w
bezpieczne miejsce nowy gatunek smoka, omijając wszystkie prawne kruczki, które
stawiano nam na drodze. Podobnie jak Granger, pracowałem fizycznie od rana do
południa. Później siadaliśmy naprzeciwko siebie w biurze w głównym budynku,
zajmowaliśmy się formalnościami. Zazwyczaj rozmawialiśmy wtedy wyłącznie o
pracy lub milczeliśmy, skupieni na własnych zadaniach. Po południu zjadaliśmy
obiad z całą resztą, w takiej samej atmosferze, jaką zapamiętałem z mojej
pierwszej wizyty. Odnoszono się do mnie wesoło. Wiedzieli, kim jestem, a jednak
patrzyli na mnie otwarcie, poklepywali po plecach, żartowali ze mną i ze mnie.
Po obiedzie zazwyczaj wracaliśmy w teren i tak zastawał nas wieczór.
Często
spędzaliśmy ten czas, obserwując, jak ciemności powoli zasnuwają odległą,
majaczącą na horyzoncie Transylwanię. Było coś uspokajającego w otaczających
nas górach. Coś pierwotnego, dzikiego i harmonijnego zarazem. Wokół nas
soczyście zielony iglasty las stawał się szmaragdowy, aż w końcu całkiem
czarny. Dopiero wtedy, gdy wszelkie granice i kształty zacierały się w mroku,
tak że nie mogliśmy nic dostrzec, wracaliśmy do domu.
Z chłodnego,
górskiego powietrza wchodziliśmy w gorące i suche, pachnące drzewem i żywicą. W
sieni ściągaliśmy ciężkie buty i nieprzemakalne kurtki. Na drzwi rzucaliśmy
zaklęcie ochronne. W porównaniu do dzikiego, zamieszkałego przez smoki
rezerwatu, dom wydawał się bezpiecznym, ciepłym i przytulnym schronieniem.
Drewniane ściany i niskie sufity sprawiały, że na moment zapominało się o
górskim wietrze i chłodzie.
Rozmawialiśmy
nad kubkami herbaty lub kawy, jakbyśmy znali się od dawna. Granger coraz
częściej śmiała się w mojej obecności. Było przyjemnie, ciepło, spokojnie. Gdy
rozstawaliśmy się na piętrze i rozchodziliśmy do swoich sypialni, Granger
życzyła mi dobrej nocy, ale wiedziałem, że nie kładzie się spać.
W drugim tygodniu
naszego pobytu udało mi się po raz pierwszy zejść na dół przed nią. Wyraz
zaskoczenia na jej twarzy był tego wart. Postawiłem przed nią talerz i kubek.
- Dlaczego tak
późno kładziesz się spać? – spytałem, dostrzegając w jej oczach cień zmęczenia.
Oparła głowę na dłoniach, a łokcie na stole.
- Nie mów, że
ty nie masz problemów z zasypianiem – odparła, przesuwając kubek bliżej siebie.
Patrzyła na herbatę tak, jakby znajdowała w jej tafli odpowiedzi na wszystkie
pytania.
- Miewam
koszmary. Ale po siedmiu latach nauczyłem się o nich zapominać, gdy tylko budzę
się rano.
Po raz
pierwszy rozmawialiśmy o rzeczywistości, którą staraliśmy się spychać na dalszy
plan. Uniosła głowę i przyjrzała mi się z ciekawością.
- Nie mam
koszmarów. Tylko nie mogę spokojnie zasnąć. Jest tak od zawsze, od lat. Zaczęło
się, gdy szukaliśmy horkruksów.
Mówiła o tym, jak ze strachem
oczekiwała swojej warty i z jakim trudem oddawała się snom. Choć czas, który
opisywała, był odległy, jej opowieść była ponura i niezwykle żywa. Słuchałem, a
gdy robiła przerwy, by napić się herbaty, czekałem, aż znów się odezwie.
-
Jesteś niesamowita – wyrwało mi się, gdy skończyła i odetchnęła głęboko, jakby
zrzuciła z siebie ogromny ciężar. Jeśli jej oczy się zaszkliły, żadne z nas nie
przyjęło tego do świadomości. To, co powiedziałem, wisiało między nami kilka
długich sekund.
-
Dlaczego to powiedziałeś?
-
Jesteś najlepsza w tym, co robisz. Zawsze byłaś. Jesteś zdeterminowana,
kompetentna. Jesteś silna. A jednak codziennie obudowujesz się ścianą, która
jest niewidzialna. Próbujesz rozebrać moją, kawałek po kawałku, a tymczasem
jesteś do mnie tak podobna. Ukrywasz ból, który wciąż tam jest.
Odwróciła
wzrok i przez dłuższą chwilę miałem wrażenie, że walczy ze złością. Bałem się,
że ją obraziłem.
-
Każdy to robi. Każdy to ukrywa. Mijają lata i to nie może nas definiować do
końca życia, Malfoy. Ból pomaga się skoncentrować. Na tym, co jest teraz.
Jeśli przed chwilą dojrzałem w
niej niepewność i złość, teraz widziałem spokój. Uśmiechnęła się, po czym wypiła
ostatni łyk herbaty.
*
Oznajmiła,
że odwiedzą ją przyjaciele i, choć prawie sparaliżował mnie strach, nie dałem
tego po sobie poznać. Nie widziałem Pottera i Weasleya od dawna i perspektywa
spotkania z nimi wydawała się nierealna. A jednak zjawili się tego popołudnia,
na wzgórzu, na którym wylądowałem w Rumunii po raz pierwszy. Ja, Granger i
kilku pracowników rezerwatu staliśmy na dole, w obrębie ochronnej kopuły.
Schodzili do nas powoli. Widziałem, że śmieją się i żartują. Harry trzymał za
rękę Ginny Weasley. Ron szedł obok z kobietą, której nie znałem. Niósł w
ramionach małe, rudowłose dziecko. Kiedy się zbliżali, zobaczyłem w całej
okazałości, jak wyglądało teraz ich życie. Rażące słońce rozświetlało ich
sylwetki. Byli szczęśliwi, a ich wesołe głosy stawały się coraz głośniejsze.
Przy
osłonach przywitał ich Charlie Weasley. Uściskał wszystkich po kolei i odebrał
od młodszego brata kwilące z radości dziecko. Granger ruszyła naprzód, ale gdy
zauważyła, że wciąż stoję w miejscu, obróciła się. Uśmiechnęła się tak, jak
lubiłem.
-
Chodź – powiedziała, zachęcając mnie skinieniem głowy. Poszedłem za nią
posłusznie. Ich głosy mieszały się, były dźwięczne, wesołe. Granger wpadła w
ramiona Ginny Weasley i stały tak dłuższą chwilę, jakby ten uścisk dodawał im
sił. W końcu się odsunęły i czujne spojrzenie Ginny padło na mnie. Czułem, że
rumienię się pod siłą tego wzroku. Wiedziałem, że to właśnie ona, jej najlepsza
przyjaciółka, wie o mnie najwięcej.
-
Cześć – powiedziała w końcu, wyciągając do mnie rękę. Uścisnąłem ją. Za naszymi
plecami Harry targał ze śmiechem włosy Hermiony. Kiedy się odwrócił, wyraz jego
twarzy się nie zmienił. Podszedł i uściskał mi dłoń, mocno i pewnie. Choć od siedmiu lat patrzył na mnie z okładek gazet, teraz, z
bliska, wyglądał inaczej. Zza okularów patrzyły na mnie oczy człowieka, który
przeżył więcej, niż ktokolwiek, kogo znałem. Ale na powierzchni, na
wyciągnięcie ręki, był spokój, tak podobny do tego, który widziałem w oczach
Granger. Skąd czerpali to uczucie, które tak mnie fascynowało? Skąd biło to
przekonanie, że wszystko jest w porządku?
-
Wspominała, że cię tu spotkamy – powiedział, na moment zwracając wzrok ku
Hermionie, która właśnie witała się z Ronem i jego uśmiechniętą żoną.
-
Gdyby tego nie zrobiła, to powitanie wyglądałoby bardziej niezręcznie, niż
wygląda – odparłem, a Harry i Ginny wymienili uśmiechy.
-
Dobrze cię widzieć, Draco. Naprawdę. – Głos Ginny był szczery, lekki.
Uwierzyłem jej, zanim skończyła mówić. Gdy odeszli, by przywitać się z resztą,
Hermiona wróciła do mnie, prowadząc za sobą Rona. Tego spotkania bałem się
najbardziej. To Ron pałał największą nienawiścią do osoby, którą już nie byłem
i naprawdę widziałem sens w tej nienawiści, była usprawiedliwiona. Wyciągnął do
mnie rękę bez słowa. Czułem na sobie wzrok Granger, gdy wyciągnąłem swoją.
-
Cześć, Malfoy – wykrztusił, ściskając moje palce nieco mocniej niż pozostali.
Nie było w jego tonie wrogości. Ani wtedy, ani nigdy w następnych latach.
Przedstawił mi swoją żonę Aurelię i syna Freda. Gdy to robił, jego twarz
wyrażała dumę i wiedziałem, że to właśnie rodzina daje mu siłę. Uściskałem
maleńką, ciepłą dłoń dziecka, które patrzyło na mnie z naiwną fascynacją, na
którą potrafią zdobyć się jedynie dzieci. Chłopiec powtórzył cienkim głosem
moje imię i uśmiechnął się szczerze, a potem wrócił w ramiona matki. Patrzyłem,
jak odchodzą, mierząc się z uczuciami, jakich dotąd nie znałem.
-
Nie było tak źle, prawda?
Głos Granger przywołał mnie na
powierzchnię. Choć wszyscy zmierzali w stronę jednego z budynków, ona została
przy mnie i patrzyła tam, gdzie patrzyłem ja. Na splecione dłonie, na uśmiechy,
na rodzinę.
-
Są szczęśliwi – wyszeptałem, mrużąc oczy. Słońce świeciło teraz z całą mocą i
rozgrzewało skórę. Granger zasłoniła oczy dłonią.
-
Mówisz to tak, jakbyś był zaskoczony.
-
Bo jestem.
Roześmiała się cicho. Kiedy
dotknęła mojego ramienia, tak jak wtedy, na pomoście, drgnąłem. Staliśmy tak
przez chwilę, aż wszyscy zniknęli za drzwiami najbliższego budynku.
-
To nie jest takie trudne, Draco. Właściwie, to bardzo proste – powiedziała,
przesuwając dłoń w zgięcie mojego łokcia. Spojrzałem w dół, na jej drobne palce
zaciśnięte na materiale mojej bluzy. Wiedziałem, co miała na myśli i co chciała
mi pokazać. Byli szczęśliwi, ponieważ nie byli sami. Witali się z myślą, że być
może siedem lat temu dokonali cudu, dzięki któremu teraz mogą się widzieć.
Granger nie poruszyła się, gdy chwyciłem jej dłoń w swoją i zbliżyłem ją do
ust. Pocałowałem rozgrzaną, pachnącą słońcem skórę.
-
Dziękuję – powiedziałem cicho, wiedząc, że usłyszy.
*
Tego
wieczora rozpalono ognisko i świętowano. Granger, po raz pierwszy od przybycia
ze mną do Rumunii, nie wykonała żadnego zadania, które powinna wykonać.
Dokumenty zamknęła w biurze na klucz i większość dnia spędziła, oprowadzając
przyjaciół po zagrodach. Towarzyszyłem im i zdawało się, że nie zauważali mojej
obecności, a przynajmniej nie w negatywny sposób. Często zwracali ku mnie
głowy, gdy odpowiadałem na pytanie, które zadali w przestrzeń, zapewne
oczekując odpowiedzi ze strony Hermiony. Gdy ją uprzedzałem, uśmiechała się do
mnie zachęcająco. Popołudnie minęło szybko i wkrótce siedzieliśmy w gęstym od
dymu kręgu wokół ogniska.
Granger
siedziała niedaleko, z małym Fredem na kolanach. Chłopiec wyciągał rączki w
stronę ogniska i śmiał się głośno, gdy Hermiona szeptała pod nosem zaklęcia i z
płomieni wydobywały się wyraźne zarysy smoków. Przyglądałem im się
zafascynowany.
-
Fred ją uwielbia. – Potter usiadł obok mnie na drewnianej ławie. Podał mi
butelkę kremowego piwa. Podziękowałem skinieniem głowy.
-
Dlaczego nie rzuciłeś we mnie klątwą?
Pytanie było wyrwane z kontekstu,
ale Potter zrozumiał. Uśmiechnął się, biorąc łyk piwa z butelki. Patrzył
dłuższą chwilę na ognisko, aż od dymu zaszkliły mu się oczy. Z tak bliska
widziałem bliznę na jego czole. Wciąż tam była, choć czarodziej, który ją
zostawił, nie istniał od siedmiu lat.
-
Dlaczego miałbym to zrobić? – odparł w końcu.
-
Sądziłem, że mnie nienawidzisz.
-
W całym swoim życiu nienawidziłem tylko jednego czarodzieja, Draco. Nie jestem
w tym dobry. Nie czuję potrzeby zemsty. Nie chcę cię poniżać, czy ranić.
Rozmawiałem o tym z Hermioną. Gdy powiedziała mi, że cię spotkała. Ona ci ufa.
-
Tak, chociaż nie wiem dlaczego – odparłem i naprawdę nie miałem pojęcia.
Hermiona Granger mi ufała i było to tak absurdalne, że gdyby ktoś mi o tym
powiedział kilka miesięcy wcześniej, nie uwierzyłbym.
-
Jest dobrym człowiekiem. Dała ci drugą szansę, bo leży to w jej naturze. Widzi
nadzieję tam, gdzie nie widzi jej nikt inny.
Potter miał rację. Widziała we
mnie coś, czego sam nie dostrzegałem. Dla innych ona była symbolem nadziei, tak
jak Potter i Weasley. Dawała ludziom pewność, że jeśli magiczny świat znów
zadrży w posadach, jutro, za rok czy za kilkanaście lat, ktoś stanie w jego obronie.
Ale dla najbliższych, dla przyjaciół, była tą osobą, która widziała nadzieję
nie w sobie, a w innych. To ona poprowadziła Harry’ego do zwycięstwa, ona
wspierała go i oddałaby za niego życie, bo widziała w nim nadzieję na
uratowanie świata, który kochała.
Tego
wieczora zostawiłem ją przy ognisku. Odszedłem, zbyt zmieszany, by uczestniczyć
w tym rozbuchanym radością przedsięwzięciu. Wciąż słyszałem ich okrzyki, gdy
wspinałem się w stronę domu. Myślałem o tym, co mnie spotkało. O spokoju, który
czułem, będąc w ich towarzystwie. O cieple, które biło od ludzi, którzy
przeżyli wojnę i po latach widzieli, że odeszła, być może nie na dobre, ale na
czas wystarczająco długi, by życie wróciło do normy. Wiedziałem, że tak jak ja
i Granger zmagają się codziennie ze skrawkami niepokoju. Ale ból pozwalał się
skupić i przetrwać.
Odwróciłem się na szczycie wzgórza, tuż przed
chatą. W dole ćmiły się płomienie ogniska. Poczułem, że ból tkwi pod skórą,
jest jak żar w palenisku, ale pod rozgwieżdżonym, czystym niebem wydawał się
lżejszy. Miałem wrażenie, że po raz pierwszy odpływa na tyle głęboko, bym
poczuł coś więcej. Wpatrywałem się odległe płomienie, zastanawiając się, czy
Hermiona Granger o mnie myśli. Miałem nadzieję, że tak.
*
Ten
czas, który spędzili z nami w Rumunii, był dla mnie jak przejażdżka kolorową,
wirującą karuzelą. Wpuścili mnie do swojej hermetycznej grupy. Wiedziałem, jak
wiele kosztowało ich jej stworzenie, wycofanie się na bezpieczną odległość od
obcych oczu. Kiedy Fred po raz pierwszy pozwolił mi nieść się na rękach, a
Ginny uśmiechnęła się do mnie z aprobatą, poczułem, że przynależę do czegoś,
czego nigdy nie znałem.
Nie
pytali mnie o to, co prawdopodobnie chcieli wiedzieć. Nie wspominali o moim
ojcu, ani matce. Nie spytali, gdzie mieszkam. Choć mógłbym odpowiedzieć na
każde z ich pytań, wiedziałem, że jest tylko jedna osoba, której chciałbym o
tym wszystkim opowiedzieć.
Ostatniego
wieczoru przed ich powrotem do Londynu siedzieliśmy na tarasie przed głównym
budynkiem rezerwatu. Dom stał wysoko, a widok rozciągał się na całą dolinę.
Smoki wzbijały się w powietrze w szarawym półmroku. Księżyc świecił jasno,
odbijał się w łuskach, gdy skrzydła rozciągały się na boki. Wciąż nie
przyzwyczaiłem się do tego widoku. Kiedy wypiłem kilka kremowych piw przy akompaniamencie
wesołych rozmów, smoki wydawały się nierzeczywiste, rozmazane w oddali,
oddzielone od nas szkłem. Były jednak bliżej, niż sądziliśmy. Co jakiś czas
wieczorną ciszę rozdzierał ryk, który przypominał, do kogo należy to
terytorium.
-
A wy kiedy wracacie do Anglii? – zapytał Ron, kiwając głową w stronę mnie i
Granger. Siedzieliśmy po tej samej stronie stołu, tak blisko siebie, że gdybym
wyciągnął rękę, mógłbym dotknąć jej dłoni opartej na krześle.
-
Myślę, że za kolejny tydzień. Musimy jeszcze wybrać się do Bukaresztu, załatwić
kilka spraw.
Hermiona siedziała owinięta
kocem, który chronił ją przed wieczornym, chłodnym powietrzem. W prawej dłoni
obejmowała kubek parującej herbaty. Wyglądała na rozluźnioną. Była wśród
swoich.
-
Dobrze wam się razem pracuje – wtrąciła się Ginny, a twierdzący ton jej głosu
sprawił, że Ron lekko uniósł brwi. Spojrzałem w bok, napotykając czujne
spojrzenie Granger.
-
Tak, to prawda – odpowiedziała, zanim zdążyłem otworzyć usta. Siedziała na tyle
blisko, bym w półmroku mógł dostrzec iskierki rozbawienia tańczące w jej
oczach.
-
Gdyby ktoś mi powiedział pół roku temu, że będziesz tu z nami siedział, nie
uwierzyłbym – odezwał się Harry. W jego ramionach, zwinięty pod kocem, smacznie
spał Fred. Patrzyłem w zamyśleniu na spokojną twarz dziecka. Uśmiechało się
lekko przez sen, uśmiechem tak podobnym do uśmiechu Rona. Czy kiedykolwiek bym
uwierzył, że będę świadkiem snu tego niewinnego dziecka? Harry pochwycił moje
spojrzenie. Jego twarz wyrażała wiele emocji – dumę, miłość, ale i strach.
Wiedziałem, że go nie opuszcza, nawet gdy szeroko się uśmiechał i w każdej
takiej chwili, kiedy widziałem ten przebłysk strachu, zastanawiałem się, jak to
jest. Jak to jest, przeżywać każdy dzień, oczekując bólu w skroni, który nie
nadchodził i prawdopodobnie nigdy miał nie nadejść, a jednak był jak
nieśmiertelne widmo.
-
Nigdy ci nie podziękowałem. – Usłyszałem
własny głos i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że wypowiedziałem te słowa nie
tylko w swoim umyśle. Wszyscy unieśli głowy, nagle niezainteresowani
szklankami, w których przed chwilą topili spojrzenia. Cisza, która zapadła,
była gęsta i pełna oczekiwania. Potter uniósł lewą dłoń, w której trzymał swoją
szklankę. Ruch był niezręczny, bo zazwyczaj posługiwał się prawą, w której
zgięciu spoczywała główka Freda. Upił łyk whiskey i w końcu na mnie spojrzał.
-
Uważasz, że za co powinieneś mi dziękować? – spytał, po czym odstawił szklankę
i zdjął okulary. W półmroku twarze pozostałych pozostawały bez wyrazu. Wszyscy
czekali.
-
Za to, że go zabiłeś. Za to, że nie musiałem dłużej tego robić. Patrzeć na ten
ból. Oczekiwać jego wezwania. – Głos załamał mi się pod sam koniec. Widziałem
przez łzy, jak Ginny sięga po dłoń Harry’ego i przyciąga ją do ust. Potter
płakał, choć cicho i spokojnie.
Moje ramiona
dygotały, usta zaciskały się tak długo, jak potrafiły. Później tama pękła.
Poczułem, jak otaczają mnie ramiona. Jak dłonie obejmują moją twarz, przesuwają
się we włosy, zaciskają się tam, mocno, ale nieboleśnie. Łkałem w ramionach
Hermiony Granger i wszyscy milczeli, pozwalając mi płakać. Gdy zacząłem się
uspokajać, odsunęła się i usiadła tuż przy mnie, przed moim krzesłem. Mogłaby
położyć swoją głowę na moich kolanach. Otarłem zaczerwioną twarz dłonią. Piekły
mnie oczy, a płuca zdawały się zmęczone szybkim, urywanym oddechem.
Granger
patrzyła na mnie tymi ogromnymi, spokojnymi oczami. Gdzieś głęboko tliły się
ból, strach i niepewność, ale powierzchnia była jak nienaruszona tafla jeziora.
Jej spojrzenie przywoływało mnie z powrotem, a gdy uśmiechnęła się, ledwo
zauważalnie, odetchnąłem. Spojrzałem ponad jej ramieniem i napotkałem podobne
spojrzenia, pełne smutku, ale i dumy i wiary. Kiedy wstałem, Hermiona także to
zrobiła.
- Chodźmy –
powiedziała, splatając moją dłoń ze swoją. Odeszliśmy w ciszy, odprowadzani ich
spojrzeniami. Czułem je na sobie tak długo, jak byliśmy widoczni w półmroku.
Później znaleźliśmy się tak daleko, że światła głównego budynku zniknęły, a
wraz z nimi ciężar tych spojrzeń. Hermiona wciąż ściskała moją dłoń w swojej. W
oddali, wysoko ponad koronami drzew, przemknęła sylwetka smoka. Zatrzymaliśmy
się na moment, obserwując jak krąży, rozciągając skrzydła. Ruszyliśmy w dalszą
drogę, gdy zniknął nam z pola widzenia.
-
Draco…
Moje imię w jej ustach brzmiało
jak wezwanie, jakby przywoływała mnie z daleka. Nie spojrzałem na nią. Skinąłem
tylko głową, dając znak, że słucham.
-
Dlaczego nie powiedziałeś wcześniej?
Wiedziałem, że pyta o ból.
Poczuła go, gdy mnie objęła i przez chwilę wydawało mi się, że nie będę w stanie
odpowiedzieć na jej pytanie.
-
Wstydziłem się, bo wasz ból jest gorszy, niż mój. Wstydziłem się pokazać, że ja
też go czuję.
Doszliśmy do domu. Na tarasie
tliło się światło, które zostawiliśmy, wychodząc po południu. Weszliśmy na
schody i nie protestowałem, gdy Granger usiadła na ostatnim stopniu i
pociągnęła mnie za sobą.
-
Myślałeś, że to zlekceważymy? Że któreś z nas powie…
-
Że nie mam prawa do tego bólu – skończyłem, wciąż wpatrując się w jakiś
nieokreślony punkt przed sobą. Prawdą było, że nie widziałem nic.
-
Spójrz na mnie – zażądała, a jej ciepłe dłonie ponownie objęły moją twarz, gdy
się do niej odwróciłem. Patrzyła na mnie z zawziętością, z pewnością siebie, z
gniewem, ale i z łagodnością.
-
Nie masz racji, Draco. Masz prawo odczuwać ten ból, tak jak my. Masz prawo
płakać i złościć się na to, co zrobiłeś. Ale masz też prawo żyć. I być
szczęśliwy.
Po raz pierwszy przy mnie płakała
i gdybym mógł, zabrałbym te łzy i to cierpienie z jej oczu. Drżącą dłonią
starłem słone krople z jej policzków i uśmiechnąłem się do niej, tak jak ona
robiła to wiele razy, gdy tego potrzebowałem.
-
Mam prawo. Ale to ty na to zasłużyłaś. Na szczęście – wyszeptałem, ścierając
ostatnią, samotną łzę. Zadygotała, ale nie uroniła ani jednej więcej. Wstała ze
schodów i pociągnęła mnie za sobą. Weszliśmy do ciepłego, cichego domu. Tak jak
zawsze rzuciliśmy zaklęcia ochronne na drzwi i ściągnęliśmy buty i kurtki.
-
Czy mógłbyś… - zawahała się, przystając w korytarzu.
-
Tak?
Przez chwilę stała ze wzrokiem
wbitym w podłogę. Czekałem cierpliwie, zastanawiając się, z jaką prośbą się do
mnie zwróci. W końcu uniosła głowę.
-
Czy mógłbyś spać dziś w moim pokoju? – spytała i jeśli moja twarz zdradziła
zaskoczenie, zignorowała to. Podeszła i sięgnęła po obie moje dłonie. – Proszę,
chciałabym zasnąć.
Zgodziłem
się. Zaprowadziła mnie na górę, do swojej sypialni. Ściągnęła gruby sweter
przez głowę. Gumka podtrzymująca jej włosy puściła i zsunęła się, wypuszczając
z niewoli warstwy jej loków. Usiadłem na skraju fotela, gdy zaczęła ściągać
spodnie. W stłumionym, żółtawym świetle lampy, którą wcześniej zapaliła, jej
ciało było idealnie krągłe. Nie mogłem oderwać od niej oczu, aż do chwili, w
której jej własne zaczęły wyrażać żądanie. Uśmiechnęła się delikatnie, z
aprobatą, kiedy ściągnąłem sweter. Bez skrępowania ściągnęła bluzkę i
zobaczyłem ją w bieliźnie, prostej i ciemnej, idealnie wykrojonej na tle jej
ciała. Wsunęła się pod kołdrę i czekała. Ściągnąłem resztę ubrań i położyłem
się obok niej w samych bokserkach. Choć oczekiwałem, że będę czuł się
niezręcznie, to uczucie nie pojawiło się nawet na sekundę. Spokojnie objęła
mnie ramieniem, jej głowa spoczęła na mojej piersi. Nakryłem nas kołdrą, a jej
drobna dłoń uniosła się na sekundę i światło nad nami zgasło. Położyła ją z powrotem
na moim mostku i przez całą noc, gdy już zasnęła, a ja czuwałem, ciepło
rozchodziło się z tego miejsca.
*
Poprosiła mnie
o to tylko raz. Przez kolejne dwa tygodnie rozstawaliśmy się na piętrze bez
słowa. Po wyjeździe przyjaciół Hermiona wróciła do rytmu, którego i ja zdążyłem
się nauczyć. Wstawała o świcie i pracowała do zmierzchu. Światło w jej sypialni
gasło w środku nocy i zapalało się rankiem jako pierwsze.
Nie
rozmawialiśmy o tym, co wydarzyło się tamtego wieczoru na tarasie, o tym, o co
mnie poprosiła, ani o tym, w jakiej ciszy żegnałem się z jej przyjaciółmi
kolejnego dnia. Wróciliśmy do znanej nam rutyny. Wciąż spędzaliśmy razem wiele
wieczorów i wciąż dzieliłem z nią więcej myśli, niż powinienem. Wkrótce
mieliśmy wrócić do Londynu. Starałem się o tym pamiętać, gdy słyszałem, jak
porusza się w sypialni, choć już dawno powinna spać. Powtarzałem to sobie także
wtedy, gdy mnie dotykała, a robiła to odruchowo i bez większego namysłu.
Któregoś
wieczoru oznajmiła, że powinniśmy wracać za dzień lub dwa. Ministerstwo wołało
nas z powrotem. Siedzieliśmy na schodach przed domem, zmęczeni pracą w terenie.
Czułem, że padną te słowa, spodziewałem się ich. Od wielu dni nie robiliśmy
niczego, co można by nazwać naszą zwyczajną pracą. Biuro w głównym budynku
pozostawało zamknięte. Wykonaliśmy wszystkie zadania, które powierzyło nam
Ministerstwo, wypełniliśmy wszystkie dokumenty, przebłagaliśmy władze w
Bukareszcie. To, że wciąż byliśmy w Rumunii, zawdzięczaliśmy tylko i wyłącznie
Granger, która odwlekała moment wysłania Kingsleyowi ostatecznego raportu.
Nadszedł czas, by wracać i wiedzieliśmy o tym doskonale.
- Nie wiem,
czy chcę dalej pracować w Ministerstwie – powiedziałem, wpatrując się w las,
który rozciągał się przed nami ciemny i szumiący, jak ocean. Siedzieliśmy na
schodach przed domem. Zmierzch zapadł jakiś czas temu, ale wciąż tkwiliśmy
nieporuszeni.
- To, co tutaj
zobaczyłeś, przyniosło tę myśl?
Granger siedziała oparta o poręcz
schodów. W dłoniach trzymała płaski, gładki kamyk. Nie spuszczała z niego
wzroku. Patrzyłem dłuższą chwilę, jak kamień obraca się powoli między jej
palcami. Zastanawiałem się nad odpowiedzią na jej pytanie. To, co pozwoliła mi
zobaczyć w rezerwacie przez ostatnie tygodnie, nie było tym, co uczyniło
różnicę. Owszem, wpuściła mnie do świata, do którego nie należałem. Otworzyła
przede mną drzwi do miejsc, które kochała. Ale to nie to sprawiło, że poczułem
spokój.
-
To nie to. – Westchnąłem, kręcąc głową. – To ty.
Kamyk zatrzymał się w jej dłoni.
Spojrzała na mnie, zmrużyła oczy, a w końcu odwróciła głowę i rzuciła kamień. W
zapadającej ciemności szybko zniknął nam z oczu.
-
Sprawiłaś, że poczułem się kimś więcej. Pokazałaś mi, że tak jak wy, mogę
nauczyć się jeszcze tak wiele. Mogę coś zmienić, jeśli zechcę. Mogę o wiele
więcej, niż sądziłem. I jeśli to była twoja misja. Jeśli chciałaś mnie
uratować, udało się.
Wiedziałem, że uważnie słucha,
choć wpatrywała się w ciemność. Chciałem wiedzieć, o czym myśli, ale nie
odważyłem się zapytać.
-
To nie była misja – odezwała się po kilku minutach. – To nie było zamierzone,
Draco. Zobaczyłam cię tamtego dnia w rezerwacie, gdy cię przysłali, i
widziałam, że wycierpiałeś swoje. Siedziałeś tam skupiony, marszczyłeś brwi,
dokładnie czytałeś każdą kartkę, bałeś się, że możesz popełnić błąd, nie spisać
się. Nie było w tobie już nic z tamtego chłopca, który zadawał innym ból. Nie
było wyższości, nie było arogancji. Od tamtego dnia nie czułam żadnych
wątpliwości. Wybaczyłam ci. Miałeś czystą kartę.
-
Mimo tego, co przeszłaś, jest w tobie wiara w ludzi, której nie rozumiem –
powiedziałem, nareszcie przyciągając jej wzrok. – Harry powiedział, że widzisz
nadzieję tam, gdzie nie widzi jej nikt inny.
-
Ktoś inny nazwałby to naiwnością – odparła, a w jej głosie pobrzmiewała gorzka
nuta. Zsunąłem się na schodek, który zajmowała. Siedzieliśmy teraz naprzeciwko
siebie, oparci o poręcze, a nasze kolana stykały się pośrodku schodów.
-
Zawiodłaś się na mnie? Żałujesz, że się zbliżyłem?
Bałem się odpowiedzi na to
pytanie dużo wcześniej zanim je zadałem. Hermiona spojrzała na mnie poruszona,
zbita z tropu. Pokręciła głową z niedowierzaniem.
-
Nie. Nie to miałam na myśli, kretynie – wydusiła z siebie. Pierwszy raz
widziałem ją tak wytrąconą z równowagi. Nie poruszyła się jednak. Nasze kolana
wciąż się stykały. Patrzyłem, jak oddycha głęboko przez nos.
-
Bywam naiwna. Wierzę, że w ludziach jest więcej dobra niż zła. Dlatego udało
nam się wygrać wojnę. Dlatego Harry zabił Voldemorta. Bo wierzy w to do dziś,
tak jak ja. Nie wiem, co mogłabym zyskać, gdybym cię znienawidziła. Co by to
dało? Za co miałabym się mścić? Jaką krzywdę mogłabym ci wyrządzić, która
byłaby gorsza od tego, co już przeszedłeś? Wszyscy przeszliśmy przez piekło, o
którym nigdy nie zapomnimy. Wszyscy odpokutowaliśmy na swój sposób. Zobaczyłam
to, gdy na mnie spojrzałeś. Krzywdziłeś samego siebie aż do dnia, w którym cię
powstrzymałam.
Odwróciłem
głowę, odchyliłem ją lekko. Łzy piekły w kącikach oczu, ale nie pozwoliłem im
się uwolnić. Myślałem o wielu sprawach, o prawdzie, którą Granger wydobyła na
powierzchnię, a której ja bałem się od lat. I myślałem o niej, o Hermionie,
która siedziała na wyciągnięcie ręki, sprawiając, że nie czułam się samotny.
-
Wiesz, kiedy byliśmy w szkole, zazdrościłem Potterowi, że ma ciebie i Rona.
Nigdy nie był sam. To on niósł największy ciężar, ale jednak, przez cały ten
czas, nie był sam.
Jej ciepła dłoń dotknęła mojego
ramienia i leżała tam przez chwilę, przyjemnie ciężka. Później przesunęła się w
górę, na mój odsłonięty kark. Obróciłem głowę. Granger wpatrywała się we mnie
odważnie, z uśmiechem.
-
Nie jesteś już sam – powiedziała, a jej palce musnęły moje ucho, delikatnie
przesunęły się po szczęce. Pocałowaliśmy się, jakby to była najbardziej
naturalna kolej rzeczy. To był delikatny, czuły pocałunek i gdy jej usta
poruszały się miękko razem z moimi, zrozumiałem, że wszystko, co mówiła
wcześniej, było prawdą. Ten pocałunek nie był uwodzeniem, nie był pożądaniem.
Był czułością i wybaczeniem.
-
Chodźmy spać – wyszeptała, biorąc mnie za rękę. Poszedłem za nią do domu,
ogarnęło nas ciepło bijące od kominka w salonie, czuliśmy uspokajający zapach
suchego drewna. Weszliśmy na piętro po skrzypiących schodach. Bez zawahania
zaprowadziła mnie do swojej sypialni. Stanęła przy oknie, oparła dłonie o
parapet, patrzyła na ciemny zarys kołyszących się drzew, na księżyc wysoko nad
nami. Usiadłem na parapecie, tyłem do szyby, by móc widzieć jej twarz. Sięgnęła
do zapięcia kurtki, ściągnęła ją szybko i rzuciła na fotel. Patrzyłem, jak spod
swetra wyłania się jej drobne ciało. Zsunęła ramiączka podkoszulki. Ubrania
opadły u jej stóp. Chłodne światło księżyca padające z okna nadawało jej skórze
przedziwny odcień. Jej piersi okrywał ten sam ciemny biustonosz, który
widziałem pierwszej nocy w jej pokoju. Wciąż miała na sobie jeansy. Płaski
brzuch wyłaniał się spod materiału.
-
Chcesz spać tutaj czy u siebie?
Wiedziałem, że pyta o coś więcej.
W jej spojrzeniu tkwiła obawa, ale wyciągnąłem dłoń, położyłem ją płasko na jej
brzuchu, niepokój zniknął. Przesunąłem kciukiem po jej gładkiej skórze, tam i z
powrotem.
-
Zostanę tutaj, jeśli zechcesz mnie przyjąć.
Przesunęła się o krok. Stała
teraz naprzeciwko mnie. Przesunąłem dłoń na jej bok, kciukiem gładziłem
miejsce, gdzie jej skóra chowała się pod jeansami. Pocałowaliśmy się po raz
drugi, ale tym razem poczułem coś innego. Jej dłonie wplątały się w moje włosy,
tak jak wtedy na tarasie, gdy starała się mnie pocieszyć. Poczułem tęsknotę,
pragnienie, ból i radość. Wszystko to w kilku sekundach, w jednym cichym
westchnieniu, z którym odsunęła się, by zaczerpnąć powietrza. Patrzyliśmy na
siebie przez chwilę, aż jej dłonie znalazły drogę pod mój sweter. Pomogła mi go
zdjąć i roześmiała się cicho, gdy moje naelektryzowane włosy uniosły się w
różne strony. Przeczesała je palcami i przez chwilę miałem wrażenie, że zaraz
się odsunie. Ale tego nie zrobiła.
-
Zdejmij to – powiedziała, szarpiąc za pasek moich spodni. Wstałem z parapetu i
zrobiłem to, czego zażądała. Kiedy się rozbierałem, ona ściągnęła własne
jeansy, odłożyła na fotel skarpetki. Staliśmy naprzeciwko siebie w samej
bieliźnie. Dotknąłem jej dłoni, nadgarstka, przedramienia. Drobne drgnienie
magii sprawiło, że zatrzymałem się zdumiony.
-
Masz na sobie zaklęcie maskujące – wyszeptałem, a wyraz jej twarzy zmienił się
diametralnie. Zmarszczyła brwi, jej spojrzenie posmutniało. Czar prysł,
pomyślałem, ze smutkiem obserwując, jak zamyka się na mnie w sekundzie.
Próbowała się cofnąć, ale przyciągnąłem ją bez namysłu. – Zaczekaj. Pozwól mi…
Sięgnąłem po swoją różdżkę, która
leżała na parapecie. Hermiona pokręciła głową. Sądziła, że chcę ściągnąć z niej
zaklęcie, ale wcale nie miałem takiego zamiaru. Przytrzymałem ją za nadgarstek
i powoli obróciłem różdżkę w drugiej dłoni, skierowałem ją na siebie.
-
Finite incantantem…
Na jej twarzy malowało się
zdumienie równe mojemu, gdy zaklęcie maskujące zaczęło się cofać, odsłaniając
moje ciało. Zobaczyła wszystko. Blizny na piersi, których nie mogła wyczuć
wcześniej pod palcami. Trzy długie odrażające pręgi, które pozostawiło po sobie
zaklęcie Harry’ego Pottera. Zobaczyła blizny na ramionach i nogach, po
zaklęciach, które zadawał sam Lord Voldemort w chwili nieopanowanego gniewu.
Jej oczy wypełniły się łzami. Odłożyłem różdżkę, dając jej znak, że nie
zamierzam robić nic, czego nie zechce.
-
Draco…
-
Nie, nie chcę litości. Właśnie dlatego oboje nosimy to zaklęcie – przerwałem,
wytrzymując spojrzenie jej zaszklonych oczu. Położyła palce na bliźnie na
piersi.
-
Severus Snape zawsze miał dobrą rękę do zaklęć uzdrawiających – wyszeptała,
śledząc pod palcami proste zgrubienie. Zamknąłem oczy, wyobrażając sobie, jak
odczuwałbym jej dotyk, gdyby nie było pod nim blizn.
-
To prawda – odparłem, uśmiechając się mimowolnie. – Zawsze zszywał mnie
najlepiej, jak potrafił.
-
A ta? – spytała, przesuwając palce na moje gardło. Otworzyłem oczy. Stała na
tyle blisko, że widziałem własne odbicie w jej tęczówkach.
-
To dzieło Bellatrix – odpowiedziałem, a gniew w oczach Hermiony stał się
wyraźny i ostry jak brzytwa. Pochyliła się i przykryła bliznę na gardle swoimi ustami.
-
Żałuję, że…. to nie ja… ją zabiłam – wyszeptała między pocałunkami, które
przesuwały się powoli z mojego gardła na szczękę, aż dotarły do ust. Jej
miękkie, wciąż wibrujące od znanego mi zaklęcia, ciało przylgnęło do mojego.
Pocałunek był głęboki, tak erotyczny i pełen obietnic, iż sądziłem, że nigdy
się z niego nie wynurzymy. Odsunęła się, dysząc lekko przez usta.
-
Finite incantantem… – powiedziała, stawiając kilka kroków w tył, w głąb
pokoju. Wiedziałem, że ponownie w mojej obecności użyła magii bez różdżki,
zdradzając, jak potężną czarownicą stała się przez te lata. Odepchnąłem się od
parapetu. Wiedziałem, które rany zadała bitwa, a które zadały tortury.
Uklęknąłem przed nią na gołej podłodze, dotknąłem jej ud, wciąż gładkiego,
miękkiego ciała. Pocałowałem bliznę biegnącą niemal poziomo przez jej
podbrzusze. Była idealnie prosta, dobrze uleczona, ledwie wyczuwalna pod moimi
ustami. Wstając sięgnąłem po jej ramię, zbliżyłem do ust tę bliznę, której
wstydziła się najbardziej.
-
Żałuję, że nie zabiłem jej, zanim ci to zrobiła – wyszeptałem łamiącym się
głosem. Z czułością odgarnęła włosy z mojej twarzy, uśmiechnęła się. W jej
oczach nie było już śladu łez. Odwróciła się i zebrała włosy nad karkiem.
Drżącymi palcami rozpiąłem jej biustonosz, a gdy upadł na podłogę, pocałowałem
jej odsłonięty kark, miejsce tuż pod linią włosów. Powoli zsunąłem w dół jej
nóg resztę bielizny. Obróciłem ją z powrotem w swoją stronę.
Poprowadziła
mnie do łóżka. Rozebrałem się z bokserek i usiadłem na miękkiej pościeli, która
pachniała jej skąpaną w słońcu skórą. Stała między moimi nogami. Moje dłonie na
tle jej ciała wydawały się białe jak śnieg. Patrzyła w dół, wprost na mnie, i
tylko jej rozchylone usta i czujne spojrzenie dawały mi znaki, że odczuwa
przyjemność. Odchyliła głowę, gdy schowałem głowę między jej piersiami, niemal
jak dziecko wtulając się w jej ciepło. W końcu chwyciła mnie za ramię i
pomogłem jej wspiąć się na łóżko. Przez chwilę klęczała z kolanami po obu moich
stronach. Ułożyła palce pod moją brodą, uniosła mnie ku sobie i pocałowała.
Łykałem jej westchnienia i jęki. Gdy zgięła kolana, zrównując swoją twarz z
moją, przestaliśmy się całować. Kochaliśmy się w tej pozycji, tak blisko
siebie, że stykaliśmy się nosami. Nie wiedziałem, co zastaniemy następnego
ranka, jakie uczucia wzbudzi w nas ta noc, ale gdy kropelki potu pokryły jej
ciało, jej usta przestały się zamykać i wydawały te oszałamiające dźwięki
wprost w moje wargi, wiedziałem, że Hermiona Granger dała mi nadzieję. Nie
zobaczyła jej we mnie, podarowała mi ją i gdy opadłem na materac, ciągnąc ją za
sobą, gładząc jej drgające ciało, po raz pierwszy od lat usłyszałem ciszę, a w
niej wyraźnie moje imię. Wiedziałem dokąd pójść.
*
-
Wiesz, to jedna z rzeczy, które lubię w dorosłości – powiedziała, kciukiem
zataczając kręgi na moich żebrach. Obudził nas świt i leżeliśmy wpatrzeni w
okno, przytuleni pod cienkim kocem. Leżała z policzkiem przyciśniętym do mojego
ramienia, jej nogi były splątane z moimi, jedna z jej dłoni przesuwała się
swobodnie od mojego podbrzusza do żeber i z powrotem.
-
Seks? – spytałem, a ona roześmiała się cicho, po czym uniosła się na łokciu,
pocałowała mój obojczyk, szyję, w końcu usta.
-
Seks też, ale chodziło mi o to, że między dorosłymi potrafi nawiązać się
milczące porozumienie. Zanim uprawialiśmy seks, żadne z nas nie wykonało innego
kroku. Ale kiedy już spróbowaliśmy, wiedzieliśmy, że to tak miało być. To było…
Usiadła, a koc zsunął się z jej
piersi i opadł na biodra. Opierała się na poduszce i patrzyła na mnie,
uśmiechnięta, zamyślona. Przysłoniłem oczy, by wyostrzyć jej sylwetkę w ostrym
słonecznym świetle.
-
Właściwe – dokończyłem, a ona pokiwała głową.
-
Wczoraj chciałam ci powiedzieć, zanim pocałowaliśmy się przed domem, że
wszystkie oznaczające cię etykietki zniknęły. I że jesteśmy tylko mężczyzną i
kobietą. Po prostu – powiedziała, zginając kolana, splatając ramiona na ich
szczycie i opierając głowę na tej chwiejnej konstrukcji.
Wiedziałem, co
miała na myśli. Minionej nocy nie było między nami żadnej niezręczności,
żadnego wstydu. Kochaliśmy się, bo tylko tak mogliśmy pokazać, że sobie ufamy i
wszystko, co złe, zostało ostatecznie zapomniane.
- Kiedy
wrócimy do Londynu, etykiety powrócą. Znów będziesz bohaterką, a ja tym,
którego się poniża – powiedziałem, wyciągając rękę, kładąc dłoń na jej
kręgosłupie widocznym pod napiętą skórą. Zmarszczyła brwi, jej spojrzenie przez
chwilę było nieobecne. Tak jak ja myślała o tym, kim jesteśmy w prawdziwym,
codziennym życiu. Tutaj, w tym łóżku, w Rumunii, byliśmy tylko ludźmi. W
mieście, które wołało nas z powrotem, byliśmy czarodziejami, których każdy krok
poddawany był ocenie.
-
Wiesz, że cenię sobie prywatność. Że chcę mieć normalne życie. Że nigdy nie
pozwoliłabym, by nas zranili – wyszeptała, szczypiąc palcami skórę w zgięciu
łokcia. Uniosłem się z poduszek, przesunąłem dłoń w górę jej pleców, na kark, w
końcu pod brodę.
-
Chcesz mnie? W swoim życiu? – spytałem, odgarniając kosmyk włosów z jej twarzy,
przesuwając kciukiem po jej policzku.
-
Tak – odpowiedziała krótko, stanowczo. Właśnie taka była, zawsze zdecydowana,
silna. – A ty? Chcesz spróbować?
-
Tak – westchnąłem z ulgą, opierając czoło o jej czoło. Pocałowała mnie
natarczywie i głęboko i westchnąłem w jej idealne, ciepłe usta, gdy pociągnęła
mnie za sobą na materac.
*
Wróciliśmy
do Londynu jeszcze tego samego dnia. Świstoklik wyrzucił nas przed jej domem w
środku ciepłego, słonecznego popołudnia. Weszliśmy do mieszkania. Było puste i
Hermiona wyjaśniła mi, że kotem opiekowała się Ginny. Patrzyłem, jak parzy
herbatę, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że znam ruchy jej dłoni na pamięć.
Rozmawialiśmy jak zawsze swobodnie, jakby płynęła między nami rzeka słów. To
wtedy, gdy stała na palcach przed szafką i wybierała rodzaj herbaty, opowiedziałem
jej, gdzie mieszkam. Kiedy usiedliśmy naprzeciwko siebie przy małym stoliku w
rogu kuchni, tak jak tamtego wieczoru, gdy spotkaliśmy się po pracy,
powiedziałem jej także o mojej matce, o jej wyjeździe, o listach, które
regularnie do niej pisałem. Słuchała, co jakiś czas przerywając mi pytaniem. I
kiedy powiedziałem jej już wszystko, co chciała wiedzieć, zaprowadziła mnie do
salonu. Usiedliśmy na kanapie. Włączyła mugolski telewizor i wyjaśniła mi, jak
działa. Śmiała się z mojej miny, gdy przerzucała kanały. I właśnie wtedy
pomyślałem, że się w niej zakochuję.
-
Jak to zorganizujemy? – spytałem, gdy położyliśmy się w jej łóżku. Było za
późno, bym wracał do siebie. Spędziliśmy całe popołudnie i wieczór rozmawiając
o wszystkim. Objaśniała mi przeznaczenie kolejnych mugolskich sprzętów, które
miała w mieszkaniu. Pokazywała mi zdjęcia swojej rodziny – zdjęcia rodziców,
zdjęcia małego Freda zrobione w dniu, w którym się urodził, zdjęcia Rona i
Aurelii, zdjęcia wszystkich, których kochała.
-
Powiemy tylko najbliższym. Na razie – odpowiedziała, poprawiając poduszkę pod
głową. Gdy w końcu znieruchomiała położyłem dłoń na jej brzuchu, a ona nakryła
ją swoją. Czułem, jak miarowo oddycha.
-
Nie chcę, żeby o tobie pisali. Żebyś…
-
Draco, cokolwiek zrobię, napiszą o tym w gazetach. Cokolwiek zrobię, ocenią to.
I dobrze o tym wiesz. A zanim nas obsmarują i zanim będziemy musieli zacisnąć
zęby, by to znieść, dajmy sobie trochę czasu.
Obróciła
się na bok i wtuliła głowę w moją szyję. Leżeliśmy w ciszy dłuższą chwilę i
żadne z nas nie zasnęło, choć byliśmy zmęczeni i za kilka godzin musieliśmy
stawić się w pracy. Czułem jej oddech na skórze, ciepły, uspokajający. Jeszcze
nigdy nie czułem takiej bliskości. Ulicą za oknem poruszały się samochody. W
oddali światła na skrzyżowaniu zmieniały kolory. Drobne, delikatne palce sunęły
po moim ramieniu lub przeczesywały moje włosy, po czym na chwilę nieruchomiały.
Miękka, pachnąca po prysznicu skóra stykała się z moją pod przykryciem. Za
oknem zgasły ostatnie latarnie. Miasto zasnęło.
-
Dobranoc – wyszeptałem, czując, jak jej oddech zwalnia. Uniosła na mnie senny
wzrok i uśmiechnęła się delikatnie ostatkiem sił.
*
Przez
pierwsze dwa tygodnie udawaliśmy, że istnieje tylko ten świat po mugolskiej
stronie Londynu. Spędzałem większość czasu w jej mieszkaniu, wpadając do
własnego tylko po ubrania i inne potrzebne rzeczy. Budziliśmy się razem,
jedliśmy śniadanie, ona siadała do pracy w swoim małym domowym gabinecie, a ja
wychodziłem do Ministerstwa. Przygotowywałem się do odejścia z pracy.
Wychodziłem z biura razem z całą resztą, nie wyrabiałem już nadgodzin. Wracałem
prosto do niej. Często zastawałem ją pochłoniętą pracą i pozwalałem jej na to.
Czytałem książki z jej biblioteczki, co jakiś czas unosząc wzrok, by popatrzeć,
jak marszczy brwi nad stosami dokumentów. Obawiałem się, że moja obecność
roztrzaska jej rutynę, ale tak się nie stało. Funkcjonowaliśmy wspólnie na tej
małej przestrzeni i było nam dobrze. Dużo rozmawialiśmy, śmialiśmy się,
oglądaliśmy telewizję, kochaliśmy się przy włączonym telewizorze, gdy film się
dłużył. W weekendy zaszywaliśmy się w mieszkaniu lub jechaliśmy jej samochodem
gdzieś daleko za miasto, by dalej udawać, że poza nami nie istnieje nikt inny.
Któregoś
dnia powiedziała, że chciałaby spotkać się z przyjaciółmi i zabrać mnie ze
sobą. Jeszcze im nie powiedzieliśmy, choć Hermiona widywała się z nimi od czasu
powrotu do Londynu już kilkukrotnie. Wiedziałem, że te dwa tygodnie były
jakiegoś rodzaju próbą, którą udało nam się zdać. Czekałem, aż z jej strony pojawi
się ta prośba. Jej rodzina nie wzbudzała już we mnie strachu. Chciałem
uczestniczyć w jej normalnym życiu, być jego częścią. Chciałem należeć do niej.
Kiedy
pojawialiśmy się razem na trzecich urodzinach Freda, byliśmy zdenerwowani.
Przyjęto nas jednak z radością, której nigdy wcześniej nie zaznałem. W domu
Rona na przedmieściach Londynu poczułem, że mnie zaakceptowano. Rozmawialiśmy
na tarasie o quidditchu, swobodniej niż kiedykolwiek. Harry przewracał oczami
za plecami Ginny, gdy wyjaśniała mi dokładnie strategię na najbliższą rozgrywkę
Harpii. Ron poklepał mnie po plecach, gdy poparłem go w dyskusji o nowych
regulacjach dotyczących Biura Aurorów. Aurelia bez zastanowienia podała mi
Freda, gdy musiała zajrzeć do kuchni.
Patrzyłem
na jej najlepszych przyjaciół. Byli przy niej, gdy ja nie mogłem i byłem im za
to wdzięczny. Byli jej rodziną i zaakceptowali mnie bez zastanowienia, szanując
jej decyzję. Myślałem o tym, czy tak będzie wyglądać teraz moje życie.
Wiedziałem, że zakochałem się w Hermionie Granger bez możliwości powrotu.
Zakochałem się w sposobie, w jaki chodziła i mówiła. W jej nadziei, sile,
stanowczości, ale i w czułości, którą mi okazywała. W jej rutynie,
pracowitości, poświęceniu. Nawet w tym, jak potrafiła się kłócić, gdy na czymś
jej zależało. Za każdym razem myślałem o tym, że właśnie tak kłóciłaby się o
mnie z kimkolwiek, kto próbowały nas rozdzielić. Zakochałem się w tym, jak
spokojnie spała, gdy byłem przy niej. Nie potrafiłbym już odmówić sobie okazji
do tego, by słuchać, jak oddycha miarowo we śnie.
Kiedy
Aurelia poprosiła mnie, bym odniósł zasypiającego Freda do łóżka, zgodziłem
się. W domu panował półmrok, a wesołe odgłosy z tarasu powoli zanikały, gdy
wchodziłem po schodach. Położyłem dziecko do łóżka, nakryłem je kocykiem i usiadłem
na podłodze, by przyglądać się, jak zasypia. Było tak podobne do Rona, a jednak
nie mogłem pozbyć się wrażenia, że spokojny, niewinny uśmiech to
odzwierciedlenie osoby, po której Fred otrzymał imię. Wtedy, w tym małym
dziecięcym pokoju, pomyślałem po raz pierwszy o tym, że mógłbym założyć rodzinę
z kobietą, która czekała na mnie na dole. Myśl ta była absurdalna i zbyt
wczesna, nasza relacja dopiero się zaczęła. Ale kiedy tak siedziałem,
odpoczywając przez chwilę od hałasu i śmiechu, wiedziałem już, że ją kocham.
Zastanawiałem się, jak jej o tym powiem.
W
ciemności powoli schodziłem na dół. Z tarasu nie dobiegał już śmiech.
Słyszałem, że rozmawiają o czymś przyciszonymi głosami. Wiedziałem, że nie
powinienem podsłuchiwać, ale to było silniejsze ode mnie. Zatrzymałem się w
korytarzu, przed wejściem do salonu, z którego wychodziło się do ogrodu.
Słyszałem wyraźnie ich głosy.
-
Wiesz, wszyscy zakładaliśmy się po wycieczce do Rumunii, jak długo wam to
zajmie. - To był głos Ginny. Uśmiechnąłem się, wkładając dłonie do kieszeni i
opierając się plecami o chłodną ścianę. – Wtedy, na tarasie, gdy go
przytuliłaś, pomyślałam, że w ten sposób nie dotykają się znajomi.
-
Ile galeonów przegrałeś, Ron? – spytała Hermiona i, choć jej nie widziałem,
wyobraziłem sobie, jak uśmiecha się nad krawędzią kieliszka.
-
Właściwie to wygrałem zakład. Harry sądził, że będziesz się wzbraniać jeszcze z
miesiąc – odparł Ron i usłyszałem dźwięk odbijających się od siebie szklanek.
Roześmiali się na krótko.
-
To pierwszy facet, którego tu przyprowadziłaś – odezwał się Harry, pomijając
temat przegranego zakładu.
-
Stwierdziłam, że nie powinnam już czekać.
-
Bałaś się, że zamkniemy wam drzwi przed nosem? – parsknął Ron.
-
Bałam się, że nie zrozumiecie, chociaż tak dużo wzięliście na siebie ostatnim
razem – odpowiedziała Hermiona i, słuchając jej słów, zdałem sobie sprawę, że
bałem się tego tak samo jak ona.
-
Czego nie zrozumiemy?
Hermiona zamilkła i wszyscy
czekali, aż ponownie się odezwie. Ktoś przesunął krzesło i wiedziałem, że to
Ginny zbliżyła się, by ją objąć. Starając się nie zrobić hałasu, wszedłem do
salonu. Widziałem, jak siedzą wokół stołu. Ich twarze oświetlały lewitujące
wokół tarasu kule światła, które wyczarowała Aurelia po zapadnięciu zmroku.
Wszyscy patrzyli na Hermionę, która wpatrywała się w swój kieliszek i obracała
go bezmyślnie. Cały ten obraz rozmywała dzieląca mnie od nich szyba.
-
Bałam się, że nie zrozumiecie… - wykrztusiła i widziałem, że płacze. Wszyscy
spoważnieli, Ron zmarszczył brwi, Ginny spojrzała porozumiewawczo na Harry’ego.
– Nie zrozumiecie, że go kocham.
Uśmiechnęli się. To był ten
rodzaj czułego uśmiechu, którym obdarza się kogoś, kogo się kocha. Wyszedłem na
taras i wszyscy unieśli na mnie wzrok. Ginny odsunęła się bez słowa razem z
krzesłem, pozwalając mi podejść. Uklęknąłem, a Hermiona spojrzała na mnie z
mieszaniną wstydu i niepewności w załzawionych oczach. Starłem łzy z jej
policzków i uśmiechnąłem się tak jak oni, spokojnie, z czułością. Gdy ją
pocałowałem, zaczęli wiwatować. Ginny gwizdała, Ron i Aurelia klaskali, a Harry
uniósł szklankę wysoko nad stołem.
-
Myślę, że rozumiemy doskonale – powiedział, a po chwili uniosły się wszystkie
szklanki i kieliszki.
Wróciliśmy
do jej mieszkania, gdy zaczynało świtać. Przez okna wpadało mdłe, niepewne
światło poranka. Zamknąłem drzwi, patrząc przez ramię, jak Hermiona ściąga buty
i boso przechodzi do kuchni. Zastałem ją przy oknie, wpatrywała się w koniec
ulicy. Objąłem ją, położyłem głowę na jej ramieniu. Samochód przejechał wolno
przed kamienicą, ktoś z budynku naprzeciwko otworzył okno i zasłony wydęły się
na wietrze. Drzewa przed furtką ugięły się przy podmuchu, liście spadały na
pusty, mokry chodnik.
-
Kocham cię, Hermiono Granger – wyszeptałem, gładząc jej ramiona. Odwróciła się
do mnie, położyła dłonie płasko na mojej piersi. Światło z okna rozświetlało
przestrzenie między jej włosami. Pocałowała mnie delikatnie, zapraszająco.
Poczułem, że wracam do domu. Poruszyła dłonią i zasłony w oknie kuchni się
zaciągnęły. Wciąż padało przez nie rozproszone poranne światło, czułem jego
ciepło na palcach, gdy rozpinałem guziki jej sukienki. Szliśmy w głąb
mieszkania zrzucając z siebie ubrania, w pełnej napięcia i oczekiwania ciszy.
Położyła się na kanapie, jej włosy rozsypały się na oparciu, ramiona wyciągnęły
się ponad głowę, nogi rozchyliły, gdy położyłem się między nimi. Jej skóra była
pokryta mapą i podążałem nią tak długo, aż nie znalazłem drogi do miejsca,
które wygięło jej ciało w triumfalny, gładki łuk. Będąc w niej, tuląc jej
miękkie ciało, patrząc w jej zaróżowioną twarz uczyłem się, czym jest miłość.